Vincent van Gogh i Czechy
Pewnie zastanawiacie się w jaki sposób połączę historie malarza Vincenta van Gogh z Czechami. Uczynię to z wdziękiem prestidigitatora, co mam nadzieję jest już oczywiste. I dodam jeszcze, że nie będę do tego mieszał Jana Amosa Komeńskiego pochowanego w Holandii. Sprawy oto miały się tak. W roku 1986 wyjechaliśmy nieliczną grupką do byłej już Czechosłowacji, by tam pracować w ramach OHP przy oczyszczaniu upraw świerkowych. Nie niepokoiliśmy się faktem, że jedzie nas tak mało. Ja wtedy miałem słaby kontakt z rzeczywistością, bo był to początek moich rojeń o tym, jak tu zostać autorem poczytnych książek. Jakimś cudem, bo wyjazd ten miał być nagrodą dla najlepszych uczniów, znalazłem się w nielicznej grupie szczęśliwców, choć nie byłem ani najlepszy, ani nawet dobry. Jakoś mnie to jednak nie martwiło. Hasło – oczyszczanie upraw świerkowych – także nie brzmiało groźnie. Jedyne co nas niepokoiło to osoba naszego opiekuna,o którym trudno jest pisać, gdyż zasłużony ten człowiek rozstał się niedawno ze światem. Nie robił on na nas wrażenia osoby, która potrafi zaopiekować się skutecznie jednym uczniem, a co dopiero piętnastką. Wyjazd zaplanowany był na sierpień i to chyba zdecydowało o słabym zainteresowaniu wyprawą. Większość uczniów naszej szkoły pochodziła ze wsi i sierpień był w ich kalendarzu zarezerwowany na pomoc przy żniwach. Z jakichś przyczyn też Czesi zdecydowali się na mniejszy kontyngent niż w poprzednich latach. Przez to także jechał z nami jeden a nie dwóch opiekunów. Powiedziano nam, że jedziemy do miasta Trzebicz na południowych Morawach. Najpierw jednak musieliśmy dojechać do granicy, konkretnie do Ustronia, tam wsiąść w podstawione autokary i wyruszyć na miejsce. Nasz opiekun, potwierdzając wszystkie nasze najczarniejsze obawy, przegapił stację kolejową w Ustroniu. Wysiedliśmy stację dalej i musieliśmy wracać. Byliśmy spóźnieni o dobrą godzinę, a może i więcej. Nie pamiętam już, minęło tyle lat. Kiedy wreszcie dotarliśmy na parking gdzie stały te autokary, okazało się, że nasz opiekun nie może się dogadać z żadnym z kierowców. Nie wiadomo dlaczego nie mogliśmy wsiąść do żadnego ze stojących w równym rzędzie pojazdów. Na tablicy wetkniętej w przednią szybę jednego z nich wyraźnie było napisane – Trzebicz, w dodatku po czesku. Okazało się jednak, że tam ładuje się jakaś grupa z Tarnobrzega. My zaś zostaliśmy sami na tym placu. A trzeba Wam wiedzieć, że było to miejsce zbiórki licznych grup OHP z całego kraju, a nie tylko tych z techników leśnych. Kiedy wszyscy już pojechali, a my jak te cioty staliśmy sami z naszym biednym opiekunem na pustym parkingu, pojawił się jeszcze jeden autokar. Nazwa na tabliczce nic nam nie mówiła i szczerze mówiąc nie potrafiliśmy jej nawet przeczytać poprawnie. Brzmiała ona – Namieszt’ n/Os. Tak to wyglądało. Nie było wyjścia, zapakowaliśmy się w ten pojazd i ruszyliśmy w nieznane. Okazało się, że Namieszt’ n/Os to po prostu Namieszt’ nad Oslavou. Miasteczko, jak prawie każde w Czechach, z zamkiem górującym na zalesionym wzgórzu. Nie był to Trzebicz, oj nie. Nie był to chyba nawet Grodzisk Mazowiecki, jeśli porównać skalę, było to jednak inne miasto niż miasta i miasteczka w Polsce i to mnie cieszyło. Prócz potrzebnych rzeczy, miałem w plecaku także książki, ponieważ od kilku już lat planowałem zostać sławnym autorem, do Namieszti nad Oslavou zabrałem ze sobą Iliadę, którą w upiornych warunkach przeczytałem tam w całości, zabrałem Anatola France’a „Bunt aniołów” i jeszcze jakąś inną, masońską książkę, bo w takich się wtedy rozczytywałem. Moi koledzy wyrazili zdziwienie, ale nikt ze mnie nie szydził, bo w naszej grupie rówieśniczej nie było takiego zwyczaju, a ponadto, jak wiecie kolegów zawsze miałem doborowych.
Nie wiem na jakiej podstawie liczyliśmy na to, że zostaniemy zakwaterowani w pokoikach liczących po kilka jedynie łóżek. Tymczasem zwalono nas do trzech pomieszczeń, a razem z nami spał nasz opiekun. Ja zająłem sobie od razu dobre miejsce naprzeciwko telewizora i nie zamierzałem nikomu go odstąpić. Kiedy już się rozlokowaliśmy okazało się, że nasz opiekun nie może spać na tym łóżku i musi sobie poszukać lepszego. Rozejrzał się po sali, wskazał palcem na mnie i powiedział – ty, oddasz mi swoje łóżko. Chciałem udać, że tego nie słyszę, ale słabo udawałem. Przeniosłem się więc do innej sali, gdzie było mało miejsca, w ścianie świeciło małe okienko, a łóżka stały w dziwnych konfiguracjach. - Nie jest źle – pomyślałem jednak, bo zadziwiająco łatwo przyzwyczajam się do najtrudniejszych nawet warunków – przynajmniej nie będzie z nami opiekuna, a tamci, nawet kląć nie będą mogli, ani poszukać filmów z gołymi babami w austriackiej telewizji, którą jeden z kolegów od razu wykrył w stojącym pod ścianą telewizorze. Za chwilę jednak okazało się, że się myliłem. Nasz opiekun stanął w drzwiach i powiedział, że na tamtym łóżku on też nie może spać, bo koledzy włączyli telewizor, a on nie lubi telewizora. Już zacząłem się pakować, żeby wrócić na swoje miejsce, ale on pokręcił głową i wskazał na innego kolegę, który miał łóżko pod oknem. - Ty – powiedział – idź na tamto łóżko, a ja będę spał tutaj. Zostaliśmy w pięciu w klitce, razem z naszym opiekunem, bez okna w zasadzie, a jak się później okazało także, bez czynnego kaloryfera, co miało znaczenie, choć było lato. Jeszcze tej samej nocy zostaliśmy zdruzgotani plagą najgorszą, o której nie mieliśmy zielonego pojęcia – nasz opiekun chrapał tak strasznie, że nie dało się spać. Kolega Dariusz, jak mi się potem zwierzył, nie przespał tego miesiąca ani jednej nocy. Odsypiał w autokarze wożącym nas do lasu, albo gdzieś w krzakach. Ja jakoś spałem, choć nie było lekko.
Namieszt’ nad Oslavou to jest fantastyczne miejsce, podobnie jak całe południowe Morawy, wszystkim polecam szczerze, choć na zwiedzanie nie mieliśmy za bardzo czasu. Byliśmy jednak na zamku we Vranovie nad Dyją, absolutnie cudownym miejscu, położonym na skale nad długim i krętym zalewem, który powstał kiedy na rzece Dyji zbudowano tamę. Zanim tam jednak dojechaliśmy musieliśmy się przekonać co to znaczy „oczyszczanie upraw świerkowych”. Nikomu nie radzę badać tej kwestii, pozostańcie przy opisie, który tu pozostawię. Wyjeżdżaliśmy o szóstej z rana, kiedy miasto jeszcze spało, o siódmej byliśmy na powierzchni – tak się mówi w lesie – na powierzchni. Do pracy używaliśmy sierpów z plastikową rączką w kolorze pomarańczowym, co miało znaczenie, jak się potem okazało. Przed nami rozciągało się pole porośnięte trawą wysoką na mniej więcej 1,80, był to trzcinnik, roślina o niezwykle twardych łodygach, rosnąca gęsto i przykrywająca wszystko co znajdowało się w dole. Tam zaś, tuż przy ziemi znajdowały się sadzonki świerków, które mieliśmy odsłonić i uratować przed zagłuszeniem. Po piętnastu minutach, ponieważ rosa nie zdążyła jeszcze opaść, każdy z nas był mokry jakby wyszedł spod prysznica. Trzcinnik poprzerastany był rzecz jasna innymi roślinami: ostami, pokrzywami, jeżynami, a więc po godzinie, ci którzy wpadli na pomysł, żeby podwinąć sobie rękawy koszuli wyglądali jak samobójcy, po podcięciu żył, których nie da się już niestety uratować. Nie mieliśmy ze sobą żadnych środków opatrunkowych, a więc wyglądało to dosyć upiornie. Nasz opiekun patrzył na nas dziwnie, ale nic nie mówił, bo i co miał powiedzieć. Ci którzy mieli skórzane rękawice robocze, jak na na przykład, od razu musieli się zdyscyplinować i pracować z większą uwagą, albowiem okazało się, że mokrą rękawicą, w żaden sposób nie można utrzymać śliskiej, plastikowej rączki sierpa, którym trzeba nieźle wywijać, żeby wyciąć rośliny dookoła sadzonek. Każdy silniejszy zamach powodował, że sierp wylatywał z ręki i wirując leciał, leciał, hen, hen, niczym bumerang wypuszczony przez Aborygena polującego na kangury i spadał w trawę lub owijał się ze świstem na gałęzi jakiegoś krzaka. Po drodze też, zamiast krzaka, mogła znaleźć się szyja któregoś z kolegów, co przyszło mi od razu do głowy, ale chyba tylko mi, bo nie zauważyłem, żeby reszta się tym przejęła. Sierpy latały w tę i z powrotem jak frygi, ale my musieliśmy pracować cały czas przygarbieni, więc na szczęście nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń. Po dwóch dniach każdy już mniej więcej wiedział, jak ma się zachowywać. Jednak ci, którzy nie mieli rękawic, zapominali, że lewą rękę trzeba jednak trzymać nieco z tyłu i nie wymachiwać nią bez sensu. Okaleczeń było mnóstwo, a kolega Dariusz, jeden z najsilniejszych uczniów w całej szkole, mdlał bez przerwy na tych powierzchniach, bo nie znosił widoku krwi. Nie łatwo było go znosić i układać pod drzewem, żeby doszedł do siebie, bo był bardzo ciężki. Początkowo lało, a kaloryfery nie grzały, wracaliśmy więc mokrzy i mokrzy wyjeżdżaliśmy. Koledzy klęli, opiekun chrapał, a ja czytałem Iliadę i Anatola France’a. Wieczorami oglądaliśmy austriacką telewizję, gdzie latały filmy z gołymi babami oraz różne rewie, z dziewczynami, co pokazywały piersi. Popołudnia spędzaliśmy w knajpie. Jeszcze wtedy nie pisałem listów w knajpach, jak to czyniłem w następnym roku w miasteczku Jemnice na tychże południowych Morawach. W Namieszti nad Oslavą tylko czytałem różne poważne książki i piłem piwo, które było tanie, lekkie i smaczne. Zacząłem też palić papierosy. Rok później pisałem listy do takiej koleżanki, która miała mnie za nic zupełnie, albowiem zwierzyłem jej się, że chcę zostać autorem, co było jednoznaczne z przyznaniem się do absolutnego nieudacznictwa i braku pojęcia o życiu i czymkolwiek w ogóle. Ona mi na te listy w ogóle nie odpowiadała, ale ja się nie przejmowałem. No, ale to było rok później. W Namieszti, chlaliśmy popołudniami, przy milczącej akceptacji naszego opiekuna, bo choć za picie w szkole nas ścigano, na turnusach OHP nikt nie robił z tego problemu. Po sąsiedzku zakwaterowano pracujących nieopodal Wietnamczyków, z którymi się zakolegowaliśmy i razem chadzaliśmy na zamek, gdzie była knajpa. W naszym hoteliku też była, ale za bardzo przypominała znane nam biłgorajskie mordownie. Na zamku było światowo i pięknie. Przez pierwszy tydzień, jak powiadam lało, a przez to gorąca herbata, którą Czesi dawali nam w takich małych kociołkach, pomagała nam bardzo. Potem jednak przyszedł upał, sierpy przestały fruwać w powietrzu, wszyscy się porozbierali, ale nadzieja na otrzymanie czegoś orzeźwiającego do picia umarła już pierwszego dnia. Czesi nadal dawali nam gorącą herbatę, po dwa rogaliki na drugie śniadanie i jakąś wędlinę. Kiedy po ośmiu godzinach w lesie, w 30 stopniowym upale, wracaliśmy do hotelu, niejeden potrafił wypić po kolei cztery piwa. Nie było wtedy jeszcze plastikowych butelek z wodą, tak tylko przypominam, gdyby mi ktoś chciał zarzucić brak rozsądku, a o tym by targać ze sobą szklane nikt nie chciał nawet słyszeć. Cieszyło nas jednak to wszystko, bo mieliśmy po 18 lat, wozili nad nieraz na powierzchnie położone tuż nad lustrem zalewu Vranowskiego i mogliśmy się gapić na dziewczyny, które samych biustonoszach pływały po tym zalewie kajakami. Byliśmy wysoko nad nimi i pogadać się niestety nie dało. Ściana z kamienia wznosiła się na jakieś osiem metrów, a na samej górze była ta powierzchnia z trzcinnikiem i sadzonkami, na niej zaś my. Wystrojeni jak głupie Jasie w odzież ochronną i co tam kto miał.
Do naszego opiekuna już się przyzwyczailiśmy, ale nie rozumieliśmy jednego, że ma on przymus zwracania na siebie uwagi. Kiedy już każdy opanował technikę władania sierpem z pomarańczową rączką, kiedy już każdy zaopatrzył się w odpowiednią ilość bandaży, którymi przed wkroczeniem na powierzchnię owiązywał ręce od nadgarstków do połowy przedramienia, żeby uniknąć głębokich okaleczeń, kiedy już każdy wiedział, jak pracować, nasz opiekun postanowił zwiększyć naszą efektywność poprzez wprowadzenie nowych technik posługiwania się sierpem. - No co ty robisz Maciejewski – zapytał mnie pewnego dnia – źle tniesz, źle, choć pokażę ci. Podszedłem nie świadom niebezpieczeństwa. - Patrz – rzekł nasz opiekun – jedną ręką przytrzymujesz, a drugą uderzasz. - Kurwa – pomyślałem brzydko – przecież jak jedną ręką przytrzymam, a drugą uderzę to zostanę bez palców lewej ręki, to pewne. Opiekun jednak uśmiechną się przyjacielsko, co w jego przypadku oznaczało, że ma same złe zamiary i intencje fałszywe jak przemówienia Donalda Tuska i rzekł – no pokaż, jak to robisz, pokaż jak cię nauczyłem. Kilku kolegów patrzyło z uwagą na to co się dzieje. Chciałem im powiedzieć, żeby spieprzali do swojej roboty, ale nie mogłem. Przytrzymałem więc lewą ręką trzcinnik, w prawą uderzyłem ale lekko, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Efekt nie zadowolił naszego opiekuna – nie nadajesz się Maciejewski – powiedział i pokręcił głową – tylko książki byś czytał, pisarzem chcesz zostać, czy co? - Ty – wskazał na innego kolegę – choć nauczę cię, a ty Maciejewski ćwicz. Odwrócił się do mnie plecami, a ja jak ten idiota, ignorując instynkt samozachowawczy, lewą ręką przytrzymałem, a prawą walnąłem z całej siły. Na szczęście trafiłem w kciuk, miałem jeszcze do tego rękawicę, więc kciuk pozostał na swoim miejscu, ale krwi wylało się tyle, że kolega Dariusz, który akurat znalazł się obok natychmiast zemdlał. Opiekun nasz odwrócił się i popatrzył na mnie krzywo. - Mówiłem, że się nie nadajesz Maciejewski – nie słuchasz co do ciebie mówię i robisz po swojemu. Potem popatrzył na leżącego Dariusza i rzucił w stronę dwóch nadbiegających kolegów – znieście go i doprowadźcie do porządku. - Ty – wskazał na jakiegoś kolejnego biedaka – choć, nauczę cię. Mało brakowało, a wszyscy znaleźlibyśmy się w lazarecie bez palców, ale coś odwróciło jego uwagę i odetchnęliśmy. Kiedy znowu zaczęło lać, a my zaleźliśmy się na powierzchni porośniętej młodnikiem i byliśmy całkowicie przemoczeni, nasz opiekun postanowił nas rozgrzać. Wyciągnął nie wiadomo skąd pół litra żytniej, i powiedział, że da nam po trochę na rozgrzewkę. Ja, jak nadmieniłem nie miałem wtedy żadnego kontaktu z rzeczywistością i nie podejrzewałem podstępu, sądziłem, że ten akt dobrej woli oznacza, że nasz opiekun dostrzegł w nas jednak istoty ludzkie. Nie pochodziłem też ze wsi w dosłownym rozumieniu tego wyrazu, a więc i rozmaite wsiowe zależności i zwyczaje były mi obce. Kolega Andrzej jednak, który co prawda, ze wsi nie był, ale za to wykazywał się dużą przebiegłością rzucił tylko krótko – nie pijcie tego. Wielu nie posłuchało. Wypili, wykręciło im gęby, nie rozgrzali się, a niesmak pozostał. Kiedy nadeszła kolejna fala upałów nasz opiekun sam chwycił za sierp i zaczął nam pomagać. Czynił to w charakterystyczny sposób – sprawdzał, który z kolegów jest w czołówce, kazał mu zmienić rządek i zajmował jego miejsce. Tamten musiał zaczynać od początku, a nasz opiekun szedł na czele. Po pół godzinie był ostatni i wtedy znowu zmieniał rządek. - To jest podejrzane – rzekł kolega Andrzej – ta jego pomoc. Nic nie odpowiedzieliśmy, bo nie podejrzewaliśmy niczego.
Gdzie tu miejsce na van Gogha zapytacie. Już wyjaśniam. Naprzeciwko naszego hoteliku była księgarnia i ja spędzałem długie godziny przed witryną tej księgarni. Było tam wszystko o czym aspirujący polski czytelnik mógł marzyć. Ilustrowane wydanie „Stu lat samotności”, Cortazary, Carpentiery, Tomasze Manny, co kto chciał. Były też albumy z reprodukcjami, a ja już w roku 1986 wiedziałem, że nie zwiążę się na całe życie z lasami państwowymi, choć nikomu o tym jeszcze nie powiedziałem. Zawsze bowiem mam w sobie jakieś postanowienie, dążę do jego realizacji, ale o tym nie opowiadam. A na pewno nie wszystkim.
Na samym środku witryny stały dwa albumy z reprodukcjami Vincenta van Gogh, kosztowały 200 koron. Kupa forsy, trochę krwi z pokaleczonych rąk i trochę nerwów, trochę pragnienia i pięknych widoków na vranowski zalew oraz zamki nad nim górujące. Pomyślałem, że warto, ale kupno, odłożyłem na ostatnie dni, żeby nie wzbudzać niepotrzebnych sensacji.
Pewnego dnia pojechaliśmy na niewielką powierzchnię położoną w środku lasu. Nie była porośnięta trzcinnikiem tylko jakimiś miękkimi roślinami i krzakami czarnego bzu, które łatwo się kosiło, bo są w środku wypełnione taką dziwną pianką. Już, już kończyliśmy robotę, kiedy nagle kolega Mariusz, który haratając krzaki, zbliżał się do mnie z przeciwka, wbił mi sierp w stopę. Nawet nie krzyknąłem. Od razu ten sierp wyciągnął, a ja poczułem jak puchnie mi noga i jak wszystko w bucie robi się wilgotne. Nie pobiegłem jednak do naszego opiekuna, bo byliśmy w środku lasu, samochodu jeszcze nie było i nie wiedziałem co on zadecyduje. Już lepiej było udawać, że nic się nie dzieje i czekać. Ktoś jednak doniósł na mnie życzliwie. Opiekun przyszedł. - Ściągaj but - powiedział. Zdjąłem kalosz i wylała się z niego krew. Kolega Dariusz znowu zemdlał. Ktoś miał kawałek bandaża i zrobiłem sobie prowizoryczny opatrunek. Okazało się, że mogę chodzić, mimo że noga znacznie się powiększyła. Okazało się też, że do samochodu, który ma nas odebrać trzeba było przejść parę kilometrów. Jakoś przeszedłem. Liczyłem na to, że mi się upiecze, że wrócę ze wszystkim do hotelu i pójdziemy na piwo. Niestety stało się inaczej. Byliśmy ubezpieczeni i trzeba było nas leczyć w każdym takim przypadku. Nie pamiętam dokładnie okoliczności, bo noga bolała mnie coraz bardziej, ale w końcu znalazłem się w karetce jadącej do Brna. Nic nie mówiłem. Wnieśli mnie na noszach na salę, gdzie naraz dokonywano kilku drobnych zabiegów. Podszedł do mnie czarny jak smoła lekarz i zapytał po czesku czy mam na coś alergię. Powiedziałem, że nie mam. Potem zaszyli mi ranę w stopie i zadzwonili po samochód z nadleśnictwa, który zawiózł mnie do hotelu w Namieszti. Wiózł mnie nie byle kto, bo chyba zastępca nadleśniczego. I jeszcze wtargał mnie pod pachą na samą górę, chodzić już bowiem nie mogłem. Półtora tygodnia przeleżałem w łóżku czytając Iliadę, koledzy źle to znosili, bo ja nie bacząc na to, że biorę antybiotyki piłem piwo i bawiłem się popołudniami dobrze, tylko, że na zamek nie mogłem już chodzić. Było za daleko. Zaprzyjaźniłem się ze sprzątaczką, starszą panią w dziwnych spodniach typu ogrodniczki, która widząc mnie w łóżku z książką, bardzo się litowała nad moim losem i wręczała mi a to batonik, a to cukierka.
Na koniec, przy wypłacie okazało się, że dostanę 100 koron mniej niż inni. Nie zmartwiłem się, bo i tak zarobiliśmy nieźle. Wszyscy rozbiegli się po sklepach, żeby kupić co tam kto chciał, głównie czekolady. Ja kupiłem sobie dwa tomu reprodukcji Van Gogha, wędkę, trochę czekolad i trochę piwa. Kupiłem też coś, czego w Polsce wówczas nie było, a co wydawało mi się niezwykle trakcyjne. Było to niewielkie pudełko z wyrysowanymi na wierzchu truskawkami. Widniał na nim napis „rychle rozpustny jahodowy napoj”. W ostatni dzień przed wyjazdem na opiekun zażądał od każdego po 100 koron. Powiedział, że tyle się należy za pomoc, jaką nam okazał przy pracy. Wszyscy grzecznie dali, ale ja się zaparłem. Miewam bardzo głupie upory i nie zważam wtedy na nic. Sprawa była poważna, bo on się słabo znał na żartach, choć zawsze pragnął uchodzić za wielkiego zgrywusa. Nie dałem mu ani tych stu koron, ani żadnej czekolady, bo zażądał jeszcze od każdego haraczu w postaci czekolady. Chłopcy dali, a ja nie. Popatrzył uważnie na mnie, potem na mojego van Gogha, który leżał na łóżku, potem na moją spuchniętą nogę i nic nie powiedział. Kiedy dojechaliśmy do Bielska Białej powiedział, że musimy mu jeszcze oddać za wódkę, którą wypiliśmy w lesie. Żeby było sprawiedliwie możemy oddać w złotówkach, bo wódka była polska. Tego już nie wytrzymaliśmy. Jeden kolega śmignął do monopolowego i wrócił z flaszką. - Sorze – powiedział – to może my po prostu flaszkę oddamy. Nasz opiekun obraził się. Świeć Panie nad jego duszą.
Z Bielska, całe szczęście, każdy wracał już sam. Ja z kolegami z lubelskiego poszliśmy na dworzec, żeby zobaczyć o której mamy pociągi do Lublina. Na dworcu zostałem wtedy sam z Piotrkiem, który jeszcze u mnie przenocował. Dotarliśmy bowiem do Dęblina w środku nocy, a on musiał jeszcze jechać dalej na wschód. Pomyślałem, że było nieźle, że w przyszłym roku także pojadę do Czech jak się uda. Jak wiecie udało się i było jeszcze fajniej, choć pojechali z nami czterej synowie wysoko postawionych gliniarzy z Zamościa. Wyjazdy te miały bowiem swoją renomę, tak jak miała swoją renomę nasza szkoła.
Zastanawiacie się pewnie co się stało z moim van Goghiem. Stał na półce przez te wszystkie lata, a ja zaglądałem do niego coraz rzadziej i rzadziej. W końcu w tym roku, kiedy porządkowaliśmy z Czarnym papiery i książki przed generalnym remontem domu, wziąłem obydwa tomy i wpakowałem do czarnego worka ze śmieciami. Na zatracenie. Czy było mi żal? Może trochę, ale już mi przeszło. Razem z van Goghiem poleciał album z reprodukcjami Chagalla, który kupiłem następnego roku w Jihlavie.
Bardzo dziękuję wszystkim, którzy przez ostatnie miesiące wspierali ten blog dobrym słowem i nie tylko dobrym słowem. Nie będę wymieniał nikogo z imienia, musicie mi to wybaczyć. Składam po prostu ogólne podziękowania wszystkim. Nie mogę zatrzymać tej zbiórki niestety, bo sytuacja jest trudna, a w przyszłym roku będzie jeszcze trudniejsza. Nie mam też specjalnych oporów, wybaczcie mi to, widząc jak dziennikarskie i publicystyczne sławy, ratują się prosząc o wsparcie czytelników. Jeśli więc ktoś uważa, że można i trzeba wesprzeć moją działalność publicystyczną, będę mu nieskończenie wdzięczny.
Bank Polska Kasa Opieki S.A. O. w Grodzisku Mazowieckim,
ul.Armii Krajowej 16 05-825 Grodzisk Mazowiecki
PL47 1240 6348 1111 0010 5853 0024
PKOPPLPWXXX
Podaję też konto na pay palu:
Przypominam też, że pieniądze pochodzące ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego przeznaczamy na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie ksiądz prałat dokonał swojego dzieła, a gdzie obecnie pełni posługę nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek.
Zapraszam też do sklepu FOTO MAG, do księgarni Przy Agorze, do Tarabuka, do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu GUFUŚ w Bielsku Białej i do sklepu HYDRO GAZ w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim.
tagi: czechy vincent van gogh
![]() |
gabriel-maciejewski |
12 listopada 2017 10:58 |
Komentarze:
![]() |
Maryla-Sztajer @gabriel-maciejewski |
12 listopada 2017 11:24 |
W 69' pracowałam w lasach za Rzepinem. W tzw PBRol. Kilofem. Las, baraki, kiedyś nas podwiózł czołg jadący z poligonu.
Sporo zarobiłam. Album Vincenta kupiłam sobie w radzieckiej księgarni na rogu Rynku i pl. Solnego. Za grosze.
Jeszcze modny płasz i buty.
.
![]() |
Maryla-Sztajer @gabriel-maciejewski |
12 listopada 2017 11:41 |
Sprawdziłam aż na półce. Vinent został kiedyś zalany wodą, przy podlewaniu kwiatków. Tak się błyszczące kartki posklejały, że był do wyrzucenia.
Ale mam, też z tamtego zakupu, IMPRESSJONISTY.
Nie pamiętałam
.
![]() |
parasolnikov @gabriel-maciejewski |
12 listopada 2017 11:43 |
UWAGA UWAGA!!!
Za 1500 Koron organizuje wycieczki "śladami coryllusa", wyjazd w każdą sobote o 10:00, z spod "janáčkovo divadlo" w Brnie :)
![]() |
Brzoza @parasolnikov 12 listopada 2017 11:43 |
12 listopada 2017 11:53 |
:)
![]() |
ainolatak @parasolnikov 12 listopada 2017 11:43 |
12 listopada 2017 11:54 |
czekoladę na końcu zharaczujesz? ;)
![]() |
parasolnikov @ainolatak 12 listopada 2017 11:54 |
12 listopada 2017 12:01 |
Nigdzie nie jest napisane, że powrót do rodziny i znajomych jest w cenie wycieczki :)
![]() |
marek-natusiewicz @Maryla-Sztajer 12 listopada 2017 11:24 |
12 listopada 2017 12:13 |
To nie było na "rogu" tylko na pierzei południowej Rynku. Na rogu było MPK...
![]() |
Maryla-Sztajer @marek-natusiewicz 12 listopada 2017 12:13 |
12 listopada 2017 12:22 |
Tak, dokładnie:)
.
Byłam ciekawa, kto rozpozna adres:))
.
![]() |
jolanta-gancarz @gabriel-maciejewski |
12 listopada 2017 13:46 |
Coryllus, jak zwykle z wdziękiem prestidigitatora, przedstawił swoje kombatanckie wspomnienia;-)))
Coś pięknego!
![]() |
jolanta-gancarz @parasolnikov 12 listopada 2017 11:43 |
12 listopada 2017 13:54 |
Chyba się zapiszę, bo nie licząc tranzytu, ostani raz byłam w Czechach (jeszcze jako Czechosłowacji) podczas letniej praktyki wykopaliskowej w Kietrzu, w 1979 r. Taki mały wypad w ramach strefy przygranicznej w demoludach. Do Ostrawy, po piwo i u nas już kartkowe obuwie;-). Pamiętam wyjątkowo wrednych celników i strażników granicznych, którzy nas dokładnie przetrzepali. Oraz arogancką ekspedientkę w sklepie spożywczym (ponoć zemsta za udział LWP w najeździe 1968). I te sierpy, młoty, tudzież inne portrety i hasła wiszące dosłownie wszędzie.
![]() |
ainolatak @jolanta-gancarz 12 listopada 2017 13:54 |
12 listopada 2017 14:01 |
dodatkowo Parasol suderuje, że w wycieczkę mogą być wliczone artystyczne performance (w postaci szlaku usłanego trupkami) inspirowane przez "sierpiarza z Arles", więc zapowiada się ciekawie ;)
![]() |
parasolnikov @jolanta-gancarz 12 listopada 2017 13:54 |
12 listopada 2017 14:03 |
Na prawdę polecam, jest tanio i ciekawie, jest co oglądać, te różne zamki są porozrzucane co 50km, U nas są te świetne morawskie jaskinie. Dobre jedzenie mają. A co do tego jak im pomogliśmy w '68 ratować demokracje, to ja jakoś nie spotkałem się i trochę nie wierzę w jakąś niechęć. Nawet czesi nie są tak naiwni i prości, żeby wierzyć, że to polacy ich najechali...
![]() |
jolanta-gancarz @ainolatak 12 listopada 2017 14:01 |
12 listopada 2017 14:06 |
Nie dość, że sugeruje "porwanie dla okupu", to jeszcze w ramach Szlaku Coryllusa zapewnia pobyt nemocnicy, z nogą przebitą sierpem. Miejmy nadzieję, że nie zardzewiałym;-)
![]() |
parasolnikov @ainolatak 12 listopada 2017 14:01 |
12 listopada 2017 14:07 |
Nie jesteśmy marines, żeby "leave no men behind" ;)
![]() |
Kuldahrus @jolanta-gancarz 12 listopada 2017 14:06 |
12 listopada 2017 14:09 |
Jak wycieczka jest "Szlakiem Coryllusa" to muszą być też podobne atrakcje. :)
![]() |
parasolnikov @Kuldahrus 12 listopada 2017 14:09 |
12 listopada 2017 14:10 |
Tak, a na koniec weźmiemy książki lauretów nike i spalimy w wielkim ognisku tańcząc jak indianie dookoła, oczywiście z wdziękiem prestigitatora to wszystko :)
![]() |
Maryla-Sztajer @jolanta-gancarz 12 listopada 2017 13:54 |
12 listopada 2017 14:13 |
:).
Jedyny raz byłam dziecięciem, z ojcem, w tzw strefie konwecyjnej...Lało, nie było noclegów i musieliśmy się platać po miasteczkach...wszędzie mieli nocleg na jedną lub dwie noce.
Wyjechaliśmy raz w głąb, poza strefę, do Karlovych Varov, czyli Karlsbadu - jak z przejęciem wtedy stwierdziłam:))
.
Z parasolem nie jadę:))
.
![]() |
ainolatak @parasolnikov 12 listopada 2017 14:07 |
12 listopada 2017 14:16 |
no myślę, dlatego tak atrakcyjnie wyjazd się zapowiada ;))
![]() |
Maryla-Sztajer @parasolnikov 12 listopada 2017 14:10 |
12 listopada 2017 14:16 |
Proszę o dokumentację eventu:))
.
![]() |
ainolatak @jolanta-gancarz 12 listopada 2017 14:06 |
12 listopada 2017 14:18 |
ma być tanio i ciekawie, więc nie wykluczyłabym zardzewiałego...;)
![]() |
Maryla-Sztajer @ainolatak 12 listopada 2017 14:18 |
12 listopada 2017 14:23 |
Niestety mam alergię ' na wszystko' i nie mogę się narazić na pobyt w nemocnicy.. JUż w tym roku mnie tam 'urządzili'
Never More!
:).
![]() |
ainolatak @Maryla-Sztajer 12 listopada 2017 14:23 |
12 listopada 2017 14:32 |
może i na to Parasol ma remedium?
![]() |
jolanta-gancarz @parasolnikov 12 listopada 2017 14:03 |
12 listopada 2017 14:45 |
No, ale to było prawie 40 lat temu. Czyli niemal na świeżo. Teraz wyrosły już przynajmniej dwa pokolenia, które tego nie doświadczyły.
A do Czech się kilka razy wybierałam i potem jakoś albo na Dolne, albo na Górne Węgry trafiałam;-). Tyż pikne.
![]() |
ainolatak @parasolnikov 12 listopada 2017 14:10 |
12 listopada 2017 14:48 |
z wdziękiem prestidigitatora to można byłoby tych laureatów "w kosmos zniknąć" ;)
![]() |
Kuldahrus @parasolnikov 12 listopada 2017 14:10 |
12 listopada 2017 17:59 |
:)
![]() |
jolanta-gancarz @Kuldahrus 12 listopada 2017 14:09 |
12 listopada 2017 18:07 |
Szkoła przetrwania z wieczorkiem przy płonącym stosie;-) Wszystkie agencje biły by się o prawo do transmisji.
![]() |
jolanta-gancarz @ainolatak 12 listopada 2017 14:18 |
12 listopada 2017 18:09 |
Gangrena w gratisie;-) Amputacje bez znieczulenia transmitowane na żywo...
![]() |
jolanta-gancarz @Maryla-Sztajer 12 listopada 2017 14:13 |
12 listopada 2017 18:09 |
Ale Parasol jest fajny;-)
![]() |
jolanta-gancarz @gabriel-maciejewski |
12 listopada 2017 18:10 |
Zaraz nas Coryllus wyrzuci za te harce na Jego blogu pod nieobecnośc Gospodarza.
|
onyx @gabriel-maciejewski |
12 listopada 2017 20:49 |
Gdyby to był dobry życiorys van Gogha to pewnie do wora by nie trafił. A to Peszek westchnął Balcerowicz Leszek. Chłop się namęczył przy tych sztalugach i taka niewdzięczność. A z tym uchem to też podobno mu dołożyli po fakcie, kawałeczek ciachnął a nie całe. A z pracą w lesie żartów ni ma...
http://ciekawostkihistoryczne.pl/2013/11/15/gajowy-najniebezpieczniejszy-zawod-ii-rzeczpospolitej/
![]() |
parasolnikov @valser 12 listopada 2017 21:23 |
12 listopada 2017 21:33 |
Już Ci szklanki do whisky były w glowie? Ja rozumiem whisky ale szklanki?
A nie bohemia crystal ??
![]() |
betacool @valser 12 listopada 2017 21:23 |
13 listopada 2017 00:38 |
A ja pełłem las niedaleko Sorkwit - Mazury.
Mieliśmy motyki ciężkie jak kilofy. Sprzęt był mniej precyzyjny niż sierpy i część drzewek poległo razem z trawą.
Jak się trzonki tych motyk rozeschły w upale, to metalowa końcówka leciała jak pocisk, ale nikt nie oberwał. Leśniczy nauczył nas, że po skończeniu pracy trzeba te motyki zostawić zanurzone w wodzie.
Za kasę kupowaliśmy piwo, a resztę po wakacjach zeżarła inflacja.
A i w trakcie obozu fundnięto nam bilety na koncert zespołu Turbo. Byłem odpowiedzialny za dystrybucję biletów, więc siedziałem w pierwszym rzędzie.
Dorosłe dzieci....
![]() |
glicek @parasolnikov 12 listopada 2017 14:03 |
13 listopada 2017 01:32 |
Nawet czesi nie są tak naiwni i prości, żeby wierzyć, że to polacy ich najechali...
Kurdę, mój ojciec najechał był czołgiem ichni Ołomuniec. Podobnie jak cała jego jednostka z Nysy albo Opola (nie pamiętam gdzie wtedy służył). Polacy tam zachowywali się jako tako porządnie, za to sowieci robili co chcieli. Weszło sobie do sklepu 2 sołdatów: jeden przystawił żeni za pultą pistolet, a drugi brał ze sklepu co mu było potrtzeba - żarcie, alkohole, słodycze... i wychodzili.
Czesi chyba bardziej darowali nam tę wiosnę 1968 niż to, że pod koniec lat 80tych nasi najechali Czechosłowację, aby wykupić tę ich małą stabilizację w sklepach, te dobra, których u nas nie można było uświadczyć. Z 1,5 miesięcznej pracy OHP w 1990 na południu Czech doświadczyłem, że spadek niechęci i wzrost obojętności wzrastał z odleglością od polskiej granicy. W Czeskich Budziejovicach i Pisku w ogóle go nie doświadczałem w przeciwieństwie do przejścia granicznego w Nachodzie i Harrachovie. :)
Oni z Polakami - a wtedy na budowie było mnóstwo Polaków - kosy nie mieli. Prędzej (teraz chyba nadal też) strasznie nie cierpieli Cyganów. Przynajniej na budowie sam byłem świadkiem kilku fizycznych napaści Cyganów na Czechów.
I w 1990 mnóstwo pustych śladów na budynkach po czerwonych zwiezdach. W najmniejszych miasteczkach i wioskach.
![]() |
glicek @gabriel-maciejewski |
13 listopada 2017 03:50 |
No to na dobranoc :)
Eva Pilarová & Waldemar Matuška - Ach, ta láska nebeská
![]() |
maria-ciszewska @valser 12 listopada 2017 21:23 |
13 listopada 2017 06:27 |
Dzięki za starych "Sąsiadów". Tego odcinka nie widziałam :)
![]() |
bolek @valser 12 listopada 2017 21:23 |
13 listopada 2017 09:38 |
"To sie nazywalo SPR - studenckie praktyki robotnicze."
Łza się w oku... Ja niestety nie miałem widoku na Hradczany bo układałem szamotkę na paletach w Jaworznie :D
![]() |
parasolnikov @glicek 13 listopada 2017 01:32 |
13 listopada 2017 09:53 |
No tak, ale to nie jest tak, że wstał rano i wziął najechał tylko Breżniew go na ochotnika zgłosił i to każdy wie nawet czech to wie.
![]() |
parasolnikov @valser 13 listopada 2017 10:32 |
13 listopada 2017 10:45 |
Wtedy chyba było lepiej, bo teraz jest tyle turystów i czarnóchów sprzedających koksy, że nie można normalnie przejśc, staram się omijać Pragę ... Warszawę zresztą też :)
![]() |
bolek @valser 13 listopada 2017 10:14 |
13 listopada 2017 10:59 |
"Troche to cygansko wyglada."
A nawet "rustykalnie" :D
![]() |
bolek @valser 13 listopada 2017 10:32 |
13 listopada 2017 11:00 |
"Praga jest piekna"
Pełna zgoda!
![]() |
bolek @parasolnikov 13 listopada 2017 10:45 |
13 listopada 2017 11:01 |
"Wtedy chyba było lepiej, bo teraz jest tyle turystów"
W Pradze zawsze są turyści :)
![]() |
parasolnikov @bolek 13 listopada 2017 11:01 |
13 listopada 2017 11:21 |
No, ale chyba jednak po opadnięciu "żelaznej kurtyny" i wstąpieniu do szengen może być więcej :)
A murzynów wtedy też chyba wtedy tylu nie było? Zresztą ja to cały czas zachodzę w głowę skąd oni się tam wzięli.