Rozmyślania o cenach i sprzedaży
Ostatnie, niespodziewane zupełnie wystąpienia niektórych komentatorów i autorów skłoniły mnie do sformułowania manifestu. Nie wiem, który to już z kolei manifest w historii tego bloga, ale z całą pewnością nie pierwszy. Zacznę do spraw najbardziej ogólnych.
Cały rynek treści dostępny naszym zmysłom jest fikcją, w dodatku fikcją obłożoną dużym ryzykiem. Wydawcy, którzy mają dostęp do dotacji produkują nieraz dobre i potrzebne książki, ale te nie mają żadnej szansy na zaistnienie, albowiem jedyne środowisko, które teoretycznie mogłoby być nimi zainteresowane czyli uniwersytet, jest zajęte czymś innym. Utrwalaniem hagad politycznych mianowicie. Z których wszystkie dotyczą ważności bądź nieważności Polski i Polaków w dziejach. Na to by inaczej jakoś sformułować podstawowy postulat dotyczące oceny historii kraju i kontynentu nie ma co liczyć, bo nie ma na taką formułę grantu. Czasem zdarza się, że ktoś wiedziony instynktem fałszywym usiłuje zwrócić na siebie uwagę uciekając w tak zwaną sensację. I to dopiero jest dramat, jeśli akademicki autor zaczyna produkować beletrystykę „w podobie” Korony królów. A mogę się założyć, że będzie takich autorów przybywać. Co dzieje się z książkami ważnymi i potrzebnymi, ale niestety, na nieszczęście, dla polskiego humanisty zbyt szeroko oświetlającymi problemy? Idą na przemiał, albo trafiają do naszego sklepu. Tak będzie coraz częściej jak sądzę. I to chyba dobrze. Trend, który opisałem wyżej powoduje, że tworzą się zaskakujące dla wielu osób przestrzenie, gdzie książki, pomysły i idee, zyskują drugie życie i można się nad nimi spokojnie zastanawiać. Tego nie przewidzieli rozdawcy grantów. I to także jest pewien sukces. Największym zaś sukcesem jest powstawanie niezależnych rynków, takich jak nasz. Kłopot jednak z takimi organizacjami jest taki, że wielu osobom wydaje się iż wstęp na ten rynek należy im się niejako w sposób przyrodzony, a także, że każdy może taki rynek stworzyć i nim zarządzać, a im głupsze i gwałtowniejsze dyskusje będą się na nim toczyć tym lepiej. Jest dokładnie na odwrót. Nie jest łatwo wykreować rynek i nie można – w imię iluzorycznych bardzo nadziei na szybki zysk – przepędzać zeń ludzi lansując problematykę grubą i toporną. Ktoś powie, że ja tak właśnie czynię. W pewnych szczególnych momentach rzeczywiście, ale to się zdarza rzadko i żeby do takiej sytuacji doszło trzeba mnie bardzo zdenerwować. O co innego mi teraz chodzi. Pokusa, by za pomocą autorów lansujących określone tematy kontrolować rynek jest duża. My tutaj, poprzez szerokość oferty będziemy się temu przeciwstawiać. Jeśli ktoś sądzi, że ta strategia rozwodni nam dyskusje ten jest w błędzie. Podstawowym bowiem złudzeniem jakim karmią się konsumenci treści obecnych na rynku i w sieci jest przekonanie, że za pomocą dyskusji można coś załatwić. A kiedy dyskutuje się o sprawach uznawanych za kluczowe można załatwić więcej. To głupota, a owe kluczowe sprawy, to po prostu manipulacja, jakiej system używa, by odwrócić uwagę od rzeczy istotnych. Naszym zadaniem jest poszukiwanie. Nie prawdy bynajmniej, ale metody. Z prawdą rozprawiła się we wstępie do książki „Europa na peryferiach” jej autorka. Historyk nie zajmuje się poszukiwaniem prawdy, albowiem ta nie może istnieć, istnieje tylko mnogość relacji podlegających ocenom. To bardzo dobrze, że tak postawiono tę kwestię i że podobnie stawia się ją także na polskich uczelniach, bo oznacza to, że nasza hagada jest tak samo dobra, jeśli nie lepsza niż inne. A kiedy szybciej niż wydziały historii na różnych uczelniach, docierać będziemy do nigdy nie publikowanych, nie tłumaczonych, a także nieznanych źródeł, będzie jeszcze lepsza. Oczywiście, może pozostać nie zauważona, ale myślę, że tak się nie stanie, bo czas pracuje na naszą korzyść. Strażnicy narracji starzeją się najzwyczajniej w świecie i grozi im demencja. Nie utrzymają swoich posterunków, to jasne, a ci którzy przyjdą po nich nie będą widzieli żadnego sensu w pielęgnowaniu dotychczasowych założeń propagandowych, zwanych dla niepoznaki dorobkiem naukowym.
Po tym wstępie mogę przejść do konkretów. Miałem potężnego stracha dotyczącego przyszłości tego wszystkiego co tu się przez ostatnie lata wydarzyło, a to ze względu na nierozsądne decyzje wydawnicze jakie podjąłem. Decyzje wynikające wprost z pośpiechu, z przekonania o tym, że kryzys nie nadejdzie, bo jest za dobrze, z nieumiejętności odmawiania ludziom, której to sztuki nie opanowałem nawet w stopniu podstawowym. Uczę się jednak i mam nadzieję, że wkrótce będę miał w tym niełatwym sporcie jakieś zadowalające wyniki. Seria tytułów niesprzedawalnych, które wypuściłem na rynek wiedziony innymi niż chęć zysku emocjami, nie jest długa, ale wiążą się z nimi pewne ambarasujące sytuacje. Niektóre rozwiążemy za pomocą promocji telewizyjnej, bo nie chodzi o to, że są to książki złe, albo słabe, ale o to, że trudno je promować samym tylko słowem pisanym. Trzeba coś lub kogoś pokazać. I za to zabierzemy się wkrótce. Chciałbym jednak powiedzieć wyraźnie, że pokładanie we mnie wiary lub może inaczej – osadzenia mnie w realiach rynku amerykańskiego – podczas gdy – co zostało napisane na początku – cały rynek treści w Polsce jest fikcją – uważam za pewną nieuczciwość. To nie jest tak, że ja decydując się na wydanie jakiejś książki posiadam wszystkie narzędzia służące do jej wypromowania i sprzedaży. Nikt w Polsce nie posiada takich narzędzi i nikt ich posiadał nie będzie, bo cała produkcja na rynku treści służy jedynie temu, by utrzymać przy życiu i pensjach kilka ściśle wyselekcjonowanych grup ludzi, z których profesorowie uniwersyteccy są może najsympatyczniejszą gromadką. Choć pewnie wielu wydawać się będzie inaczej. Kiedy decyduję się na wydanie książki czynię to z dobrego serca i nie mam w zasadzie żadnej nadziei na zysk. Uważam jednak, że oferta musi być zróżnicowana, bo to nakręca sprzedaż. Uważam także, że powinno być na naszym rynku coraz więcej autorów. Oni jednak – ci autorzy – nie mogą się zachowywać jak Stephen King, bo nie jesteśmy w USA, a oni nie produkują literatury rozrywkowej. Ta świadomość jest pozornie wszystkim dostępna, ale tylko pozornie, albowiem z zdarza się, że z chwilą opublikowania książki autor oczekuje już tylko spadającego z nieba konfetti, szampana i serpentyn. Takich rzeczy nie będzie. Ja mogę na to liczyć jedynie – o czym informuję wszystkich wprost – a to tylko dlatego, że codziennie umieszczam tu tekst, całkiem nowy i staram się, osobiście angażując się w każdy projekt, żeby dynamika naszego rynku stale się zwiększała. Wszyscy autorzy, którzy sądzą, że wystarczy wydać książkę i już, sukces gotowy, a o resztę zatroszczy się wydawca są w błędzie. Żaden wydawca nie troszczy się o autorów. Oni to wiedzą, ale niektórzy, z przyczyn dla mnie niepojętych, uważają, że ja właśnie powinienem. Może dlatego, że jestem frajerem? Może dlatego, że decyduję się, wbrew oczywistym zagrożeniom, wydawać pewne rzeczy, których wydawać nie powinienem, i fakt ten buduje całkowicie fałszywy wizerunek mojej osoby w oczach innych? Sam nie wiem.
Tak jak to już wielokrotnie pisałem – żaden z problemów wysuwanych przez akademicką humanistykę nie przetrwa na rynku treści. Żaden, a szczególnie dotyczy to problemów, z którymi bezskutecznie próbuje mierzyć się historia sztuki. Stąd właśnie książki dotyczące tej dziedziny tak rzadko trafiają do szerokiego obiegu. Pozostają w kręgu zainteresowań niszowych grup, które nie mają ani siły, ani wiary w to, że mogą do swoich wizji i kreacji przekonać innych. Jeśli im się to nie udaje, a nie udaje im się to permanentnie, zaczynają wysuwać roszczenia. Ja nie będę się tutaj zajmował ich charakterem. Chciałbym jedynie omówić jeszcze pułapki, w które wpadają autorzy. Najczęstszą i najbardziej zdradliwą pułapką są pochwały środowiska. Za tymi pochwałami nie idzie zwykle nic, poza eskalacją roszczeń wobec wydawcy. Nie wiążą się one ze sprzedażą, a jeśli nawet to z minimalnymi ilościami sprzedanych egzemplarzy. Czasem pochwały środowiska powodują, że samo środowisko, a także autorzy wpadają na nowe, rewelacyjne sposoby promocji lub sprzedaży swoich publikacji. Ja się oczywiście mogę do tych pomysłów przychylić, z całą jednak świadomością, że są one do niczego i nic nie zmienią w sytuacji. A co za tym idzie spowodują jeszcze większe rozczarowanie. Dobrze jest więc uświadomić sobie gdzie się znajdujemy i zrozumieć, że tak zwane poważne wydawnictwa, drukujące książki za pieniądze z dotacji nie mają innej funkcji, jak tylko – powtarzam to po raz kolejny – utrzymanie kilku określonych grup ludzi przy miesięcznych pensjach i znaczeniu. Nie rynkowym jednak, ale środowiskowym, towarzyskim. I tyle, nic więcej tam nie ma. Wobec tak zakreślonych okoliczności, trudno wymagać ode mnie, by podejmował gwałtowne ryzyko promocji jakiegoś tytułu, kosztem innych tytułów, które przynoszą zysk. Nie mam na to ani czasu, ani środków, ani możliwości. Robię jednak co mogę. Dobrze by było gdyby autorzy nie próbowali mnie przekonywać do swoich pomysłów promocyjnych, bo żeby się za to zabierać trzeba mieć jakieś doświadczenie w sprzedaży.
Wszyscy autorzy wiedzą jak dobre warunki proponuję zawierając umowy wydawnicze. Nie czynię tego dlatego, że jestem niezorientowanym idiotą, którego łatwo podejść i który zaraz – poprzez swój chorobliwy entuzjazm – wyprzeda wszystko tym durniom, czytelnikom bloga. Daję dobre warunki, bo wiem, że ich realizacja jest trudna. Autor zaś musi coś zarobić, żeby mu się chciało pisać. Ja zaś nie ma żadnych poza blogiem możliwości promowania autora. Ile mocy zaś jest w blogu każdy może się zorientować porównując nasze nakłady, z nakładami książek takiej Bondy. Żeby to zniwelować dajemy lepsze warunki autorom. Podkreślam, nie czynię tego z wrodzonej głupoty czy naiwności, czynię to, bo uważam, że inaczej żaden z naszych autorów nie dostanie ani złotówki. I tak zarabiają oni mało, ale nikt chyba nie myśli, że nie będąc sprzedawcą w rodzaju Mroza czy Miłoszewskiego, zrobi pieniądze na niszowych książkach. To znaczy mam nadzieję, że nikt tak nie myśli. Dla porównania – PWN proponuje autorom z uniwersytetu 9 procenty od egzemplarza przy nakładzie do 2500, a 10 procent powyżej tego nakładu. Do tego autor musi zrzec się na zawsze praw do swojego dzieła. Życzę zdrowia każdemu kto sprzeda, a niechby i przez 10 lat 2500 egzemplarzy niszowej, naukowej publikacji. To są niemożliwe rzeczy. Tak więc autorzy są po prostu rabowani w biały dzień, okrada się ich z pracy i pieniędzy. Ja przynajmniej nie mydlę ludziom oczu dużymi nakładami, które nie mają żadnych szans na wyjechanie z magazynu. Nasze nakłady są małe, a ich sprzedaż nie jest łatwa. Jeśli nie zaangażuje się w nią sam autor, w zasadzie niemożliwa. Ja bowiem nie funkcjonuję tu na zasadach wydawcy-patrona-czarnoksiężnika od sprzedaży, ale na identycznych warunkach jak inni autorzy. Z tą tylko różnicą, że ja pracuję cały czas nad poprawieniem wyników wydawnictwa. Wydawnictwa – podkreślam – a nie pojedynczego tytułu. I to się nie zmieni, bez względu na to jakie naciski będą na mnie wywierane.
Teraz ważna rzecz, wszyscy wiedzą, jak bardzo nienawidzę słowa kolektyw. Tak się jednak składa, że tworzymy tu pewien kolektyw, a ja będąc jego samozwańczym i nieusuwalnym kierownikiem, ponoszę za ów kolektyw odpowiedzialność. Nie mogę więc, w pewnych sytuacjach, sam tylko znosić presji, jaką się na mnie wywiera, tym bardziej, że nie mam żadnych narzędzi, by ową presję zmniejszyć, lub żeby zwyczajnie i po prostu cokolwiek wytłumaczyć. Postanowiłem więc, że pewne kwestie omawiane będą tu z udziałem wszystkich czynnych na blogu komentatorów. Tak będzie uczciwiej, jak sądzę, a także nieco wygodniej dla mnie. Nie mogę bowiem podnosić oddzielnie odpowiedzialności za wydawnictwo i oddzielnie za dynamikę bloga i Szkoły Nawigatorów. Te sprawy się łączą i dobrze by było, żeby zespoliły się jeszcze bardziej, przynajmniej w pewnych zakresach. Jeśli komuś dzisiejszy tekst wydaje się zbyt zawiły, enigmatycznych lub niejasny, niech wzniesie akt strzelisty do nieba za tę szczęśliwą okoliczność. Tak właśnie powinno być, tak właśnie próbują rozwiązywać problemy ludzie kulturalni i przytomni. Poprzez cierpliwe i spokojne wyjaśnianie złożoności sytuacji.
Na dziś to tyle zapraszam do oglądania naszych nagrań na stronie www.prawygornyrog.pl
tagi: rynek sprzedaż autorzy wydawcy cena warunki
![]() |
gabriel-maciejewski |
29 kwietnia 2018 09:03 |
Komentarze:
![]() |
cbrengland @gabriel-maciejewski |
29 kwietnia 2018 10:37 |
"Cały rynek treści dostępny naszym zmysłom jest fikcją, w dodatku fikcją obłożoną dużym ryzykiem."
"Podstawowym bowiem złudzeniem jakim karmią się konsumenci treści obecnych na rynku i w sieci jest przekonanie, że za pomocą dyskusji można coś załatwić."
"Z prawdą rozprawiła się we wstępie do książki „Europa na peryferiach” jej autorka. Historyk nie zajmuje się poszukiwaniem prawdy, albowiem ta nie może istnieć, istnieje tylko mnogość relacji podlegających ocenom."
Prawda jest tylko jedna, a wszystko inne, to właśnie co widać wszędzie. Ważne, co nie widać, a jest przecież i jest jedyną prawdą. Dobrze, ze mozna iść do kościoła i z tą prawdą obcować. A zwlaszcza dzisiaj, gdy jest niedziela.
![]() |
genezy @cbrengland 29 kwietnia 2018 10:37 |
29 kwietnia 2018 11:15 |
jest jak napisałeś
![]() |
Maryla-Sztajer @gabriel-maciejewski |
29 kwietnia 2018 11:27 |
Pochwały środowiska tworzą hierarchię. .jak to nazwać? Ponad tą optymalną . Zdublowaną.
Mówisz, kolektyw. ..no właśnie jednak go nie ma.
Ty masz rządzić A tak nie jest.
.
Metoda - oczywiście.
.
A poza tem ....co ja się znam :((
.
![]() |
OdysSynLaertesa @cbrengland 29 kwietnia 2018 10:37 |
29 kwietnia 2018 13:01 |
Amen
Dziś jest o latoroślach i źródle ich owocowania... Co daj Boże wszystkim... Jak i dobrej niedzieli :)
![]() |
ApesCornelius @gabriel-maciejewski |
29 kwietnia 2018 21:43 |
Nie, żebym cos sugerował, ale kampania marketingowa książki J.K. Rowling „Harry Potter” opisana w Harvard Business Review może się przyda.
„Ludzie odpowiedzialni za największe szaleństwo naszych czasów, cudowny bohater Rowling jest nie tylko doskonałym produktem. Przygotowana przez Scholastic kampania marketingowa była przykładem gdzie jednym z elementów, było całkowite embargo na informacje poprzedzające ukazanie się książki. Tytuł liczbę stron i cenę ujawniono dopiero na dwa tygodnie przed jej rynkowym debiutem. Krytycy nie otrzymali sygnalnych egzemplarzy, a autorka nie udzieliła żadnych „przedpremierowych” wywiadów z obawy przed przeciekami do prasy, wstrzymano nawet tłumaczenia na języki obce. Dziennikarzy skręcało z głodu informacji, ale wydawnictwo dozowało tylko skąpe wiadomości na temat najbardziej smakowitych szczegółów akcji, w tym śmierci głównej postaci i seksualnej inicjacji Harry’ ego. Drukarnie i hurtownie musiały się zobowiązać do ścisłego przestrzegania zasady poufności. Księgarnie miały zaś związane ręce z powodu bezwzględnie nadzorowanego embarga, choć niektórym z nich pozwolono na wystawienie książki, ale tylko w zamkniętych klatkach i tylko przez kilka dni poprzedzających Światowy Dzień Harryego Pottera, czyli 8 lipca 2000 roku. W przebłysku geniuszu w stylu retro zadbano też o to, by kilka egzemplarzy zostało przedwcześnie i „przez przypadek”, sprzedanych w supermarkecie Wal-Mart, w niewymienionym z nazwy miasteczku na zapadłej prowincji stanu Wirginia Zachodnia. Światowej prasie udało się jednak „jakimś trafem” wyśledzić jednego z małych, szczęśliwych nabywców książki, który dzięki temu stał się bohaterem pierwszych stron gazet.
Na tym nie wyczerpały się jednak sadystyczne pomysły firmy Scholastic. To stamtąd płynęły dość głośne sygnały o zbyt małym nakładzie książki, które pogłębiały frustrację czytelników i dystrybutorów opętanych myślą: „Muszę to mieć”. W rzeczywistości trudno było uniknąć nawet widoku książki, która była do kupienia wszędzie od sklepów spożywczych po przydrożne zajazdy. Rzecz jasna nikt nie miał pretensji do firmy Scholastic, ponieważ Wszystkim udało się dostać upragnionego Pottera, a czytając tajemniczą opowieść, ludzie zapomnieli o czarownej tajemniczej kampanii marketingowej. Abrakadabra i po kampanii.”
![]() |
Grzeralts @Maryla-Sztajer 29 kwietnia 2018 11:27 |
29 kwietnia 2018 22:16 |
Gabriel nie ma łatwo - gra na terytorium mało rozpoznanym, ubogim w zasoby i zaludnionym przez osobników chimerycznych, jeśli nie wręcz histerycznych. Tu żadne porady nie mają sensu, bo nikt nic pewnego nie wie, a i tak ryzyko ponosi w całości on.
Strategia wydaje się słuszna, sam kupiłem ostatnio parę pozycji, szkoda, że nie mam czasu na ich wszystkich przeczytanie....
P.S. polecam "Żydów i imperia".
![]() |
Magazynier @ApesCornelius 29 kwietnia 2018 21:43 |
29 kwietnia 2018 22:19 |
Zaś dopiero 20 lat po debiucie ujawniono że autorów było kilku.
![]() |
Magazynier @gabriel-maciejewski |
29 kwietnia 2018 22:39 |
Wznoszę akty strzeliste ... W intencji tej bym miał czas przeczytać to jeszcze raz.
Mam skojarzenia z szachownicą. Ja wiem, że mi się wszystko kojarzy z szachownicą. Ale ten opis rynku treści postrzegam jako wyjaśnienie dlaczego, mimo sprintu, Alicja, autor piszący, wciąż jest w tym samym miejscu, rzecz jasna, na rynku treści.
Mam również dziwną satysfakcję, że jako wydawca nie wciskasz kitu, tak jak to zrobiła królowa wobec Alicji. Być może powiesz, że niestety królowa ma rację, trzeba "biec jeszcze szybciej". Ale nie ściemniasz i to jest bardzo ważne i jednak piszesz coś co nie całkiem pokrywa się z intencją szybszego biegania: "Ja przynajmniej nie mydlę ludziom oczu dużymi nakładami, które nie mają żadnych szans na wyjechanie z magazynu. Nasze nakłady są małe, a ich sprzedaż nie jest łatwa. Jeśli nie zaangażuje się w nią sam autor, w zasadzie niemożliwa. Ja bowiem nie funkcjonuję tu na zasadach wydawcy-patrona-czarnoksiężnika od sprzedaży, ale na identycznych warunkach jak inni autorzy. Z tą tylko różnicą, że ja pracuję cały czas nad poprawieniem wyników wydawnictwa."
Być może, jak każdy piszący, i jak Alicja, chciałbyś biec w jakimś kierunku. Ale jako wydawca chyba najlepiej, żebyś "biegł w miejscu" czyli utwardzał grunt dla użytku własnego i czytelników, utwardzał i poszerzał ten grunt-rynek. Bo i piszący, jeśli ma gdzie wydawać, zazna ukojenia, kiedy doceni utwardzanie gruntu dla użytku własnego, swoich bliskich i czytelników.
![]() |
Vester @ApesCornelius 29 kwietnia 2018 21:43 |
30 kwietnia 2018 00:32 |
W takiej kampanii nie widzę niczego zaskakującego. Typowe nakręcanie hype'u, które dobrze się sprawdza wśród gówniarstwa.
Bardzo dobrze widoczne na platmorfmach crowdfundingowych typu Kickstarter, gdzie osiąga poziom wirtuozerii. Powoduje, że rok przed wydaniem produktu jest o nicm głośno, zaś po wydaniu zapada cisza: tłum przeskakuje nakoljny hype. Gra wstępna zastąpiła seks stricte.
![]() |
ApesCornelius @Vester 30 kwietnia 2018 00:32 |
30 kwietnia 2018 08:43 |
Zgadza się, typowy szablon marketingowy tak jak większość kampanii na rynku nie tylko książek.
Do tego można dołożyć "Story" Roberta McKee, po tej lekturze na pewno na żadną książkę nie spojrzysz w ten sam sposób, tylko jak jak Neo na wzory w Matrixie.