-

gabriel-maciejewski : autor książek, właściciel strony

Pająki - fragment - posiedzenie rady nadzorczej banku

Na drugi dzień dziadzio Gancpomader, aczkolwiek trochę słaby i niedomagający, udał się przed Bank.

Kto tego miejsca nie widział, ten nic nie widział; kto tych wydeptanych chodników nie zna, ten nic nie zna.

Można śmiało powiedzieć, że nie ma na świecie instytucyi, tak pięknie, a zarazem niekosztownie urządzonej, jak to wielce szanowne zgromadzenie.

Lokal pod gołem niebem nic nie kosztuje, bywa on wprawdzie trochę niedogodny podczas deszczu, ale w takim wypadku nic łatwiejszego, jak schronić się do jakiej porządnej restauracyi, gdzie zbiera się bardzo dobrane towarzystwo i przy kufelku piwa rozmawia o interesach, nowościach chwili i wypadkach nadzwyczajnych, o ciekawych sprawach, licytacyach dokonanych, lub dokonać się mających, o tem, co było, co jest, co ma być, co przyjemne, co cokolwiek przykre, o wszystkiem, co ma jakikolwiek związek z finansami.

„Posiedzenia”, o ile pogoda sprzyja, odbywają się stojący, bez przewodniczącego, bez dzwonka, bez programu, a pomimo tego wszystko idzie doskonale.

Komu potrzeba rady, znajdzie tam radę, komu informacji informacyę, komu wyjaśnienia – wyjaśnienie, tanim kosztem, a niekiedy i darmo.

Członkowie zgromadzenia przechadzają się lub też stoją grupami, po kilku, i rozmawiają z sobą czasem poważnie i spokojnie, czasem z większym animuszem, z ferworem, a niekiedy zwłaszcza, gdy idzie o likwidacyę jakiego interesu, o podział zysków, namiętności się budzą, oczy płoną, usta miotają straszne przekleństwa i robi się rejwach nadzwyczajny – awantura, gwałt.

Zapisane są w kronikach zgromadzenia i przechowane w ustnej tradycyi nadzwyczajne walki, jakie tam nieraz staczano, zażarte, straszne.

Zdarzało się, że wspólnicy lub współzawodnicy psuli sobie nawzajem bardzo piękne brody i obrywali klapy od chałatów. W handlu bywa rozmaicie.

Bądź co bądź, miejsce tych stojących posiedzeń otoczone jest pewną czcią i poszanowaniem. Jest to rodzaj forum, miejsca publicznego, na którem każdy obywatel wydać się pragnie dobrze.

Człowiek, którego szanują w ogóle – jest szanowny; człowiek, cieszący się poważaniem przed Bankiem, jest dziesięć razy szanowny.

I na odwrót, można mieć awanturę, być oplwanym, spoliczkowanym nawet, to jeszcze nie hańbi; ale dostać w twarz przed Bankiem, to najokropniejszy dyshonor, to plama, którą trudno zatrzeć – nawet banknotem.

Zemsta, zwana rozkoszą bogów, dzika, straszna zemsta, wyrosła na gruncie zawiści fachowej i konkurencyi, przejawia się nieraz w sposób brutalny. Mściwy człowiek czyha, czai się, aż złapie przedmiot swej nienawiści i shańbi go... przed Bankiem.

Dziadzio Gancpomader, jako stały członek czarnej, wędrującej giełdy, widział nieraz takie zdarzenia i godna jego dusza trzęsła się w nim z oburzenia i grozy.

– Łajdaki i łotry! – wołał dziadzio – nie macież to prywatnych mieszkań, wreszcie bawaryi i restauracyi, wreszcie innych ulic do załatwiania takich spraw? Bijcie się wszędzie, gdzie tylko chcecie, ale nie tu!

Spoliczkować porządnego kapitalistę przed Bankiem czy może być większa kompromitacya!

Pomimo perswazyi dziadka, zdarzały się takie fakta smutne, świadczące, że gniew i zawziętość podobne są do dzikiego konia, którego ujarzmić i opanować trudno.

Na tych posiedzeniach stojących odbywały się niesłychanie ważne narady, tu każdy człowiek, którego praca przedstawiała jakąś wartość, był zmierzony, zważony, oceniony jak najdokładniej; tu każdy artykuł prawa i procedury przedyskutowany bywał, skomentowany i wytłumaczony tysiąckrotnie; tu opowiadano nadzwyczaj ciekawe i zajmujące rzeczy o symulacyach, o najosobliwszych figlach bankrutów podstępnych, o sposobach wykręcania się ze spraw przykrych, grożących odpowiedzialnością kryminalną.

Tam strzelały rakiety humoru i dowcipu gryzącego jak potaż, tam opowiadano sobie anegdotki i koncepta, wywołujące wybuchy wesołego śmiechu. Porządne towarzystwo, wesoła kompania!

Dziadzio Gancpomader bywał na tych posiedzeniach co dzień, nie z potrzeby bynajmniej, lecz z przyzwyczajenia; przez długie lata tam uczęszczał, więc już nie mógł się obejść bez tej przyjemności. Chciał widzieć swój świat i wiedzieć, co się w nim dzieje.

Udział jego w naradach był niewielki; sam już interesami się nie zajmował wcale, ale trochę posłuchał, co mówią i co robią; czasem proszony bywał o radę, lub o rozstrzygnięcie sporu. Nie odmawiał nigdy takich drobnych przysług; co najwyżej żądał, żeby konferencya odbyła się przy szklance piwa lub herbaty, na koszt osoby interesowanej.

Tam przychodził też co dzień pan L. B. Hapergeld, Chaim Beispiel, Mojsie Durch i inni opiekunowie główni i przydani pana Karola. Cała rada familijna. Tam oceniano krytycznie jego postępki.

– Buntuje się – mówił z westchnieniem Chaim Beispiel

– Niech się buntuje, niech go dyabli wezmą!

– Chce koniecznie wyleźć...

– Ha, ha, ha! Ja też chcę na loteryi wygrać.

– On bardzo dowcipny jest!

– Co wam to przeszkadza, że on chce wyleźć – rzekł jakiś niski, pękaty kapitalista, o oczach rybich i kształtach spasionego karpia. – Co wam to przeszkadza? Z moich klientów, a mam ich niezłą paczkę, nie ma ani jednego, który by nie chciał wyleźć, ale dotychczas żaden jeszcze nie wylazł, prócz tych, którzy pomarli. A trzeba wam wiedzieć, że ja ten interes prowadzę więcej, niż dwadzieścia lat.

– Ja też nie miałem tego zdarzenia – dorzucił drugi.

– I ja nie.

– Kto może wyleźć? Chyba że ucieknie.

– Dokąd ucieknie? On tu ma swoją familię, ma posadę, sposób do życia, a gdzie indziej, co będzie robił?

– Zawsze to z jego strony nie pięknie – wtrącił pan L. B. Hapergeld.

– Nie pięknie? – zawołał z oburzeniem karpiowaty – powiadasz pan tak nie pięknie, to łajdactwo jest! Jeżeli oni się uwolnią, to z czego my będziemy żyli? Czy przed nami świat otwarty? Czy mamy jakie posady? Cały nasz zysk jest ten marny procent i to jeszcze chcą nam odebrać.

– To jest prawda, to wielka prawda – dodał Mojsie Durch – ale nie ma się o co bać, on nie wylezie i inni też nie wylezą. Chwalić Boga, pan Hapergeld nie od parady nosi głowę na plecach, a my też znamy jego sztukę. On jest doskonale związany, może się szarpać, ile chce, może mu się zdawać, że już mu jest dobrze, że za rok pokończy interesa. Niech mu się zdaje.

– Dlaczego nie ma mu się zdawać i dlaczego pan Hapergeld, jak będzie potrzeba, nie ma go dobrze nacisnąć?

Pan L. B. Hapergeld zrobił taki gest ręką, jakby już nacisnął swego klienta. Uśmiechnął się, pogładził bródkę i otwierał usta, aby opowiedzieć, w jaki sposób pokaże swoją sztukę, gdy wtem, z ogromnym krzykiem, wpadła gromada innych finansistów, zacietrzewionych, spoconych i rozdzieliła grupę spokojnie rozmawiających.

– Co to za gwałt?!

– Co za awantura?!

– Nie pchajcie się, łajdaki, szanujcie miejsce!

Z gromady wyskoczył rudy żydek i rzucił się ku dziadkowi.

– Gancpomader, panie Gancpomader! Mnie krzywdę robią, sądź pan!

– Czego chcecie? O co robicie gwałt?

– To moje, ja jego szwagier! Jego siostra jest moja żona. Dlaczego bracia chcą krzywdzić siostrę?

– Ja jestem też jego szwagier i jeszcze gorzej niż szwagier, ja jestem jego wspólnik!

– A ja byłem jego faktor.

– Teraz nie jesteś jego faktor.

– Nic nie znaczy, mogę nim być napowrót, jeszcze dziesięć razy.

– Co mnie do tego – odezwał się wysoki żyd, w kapocie rzetelnie zabłoconej po sam pas – ja nie jestem wasz ojciec, ani wasz sędzia i obliczyłem sobie, co mi się należy: koszta i procent – zostaje reszta i niech ją bierze, kto chce, a jeżeli wy sobie przy podziale poobrywacie brody i powybijacie zęby, ja do tego nic nie dołożę. Ja jestem człowiek rzetelny, biorę, co moje, wam oddaję, co wasze.

To mówiąc, oddał zwitek banknotów temu, który stał z brzegu i najgłośniej krzyczał.

– Niech was dyabli porwą! – rzekł i oddalił się pospiesznie – co mi do waszych awantur, bijcie się, nie mam ochoty być świadkiem i chodzić do sądu.

Cała gromada rzuciła się na tego, który wziął pieniądze; popychano go, szturchano, ktoś go nawet zębami za rękę uchwycił, ale on cierpienie znosił mężnie, a banknotów bronił, jak bohater. Twarz jego stała się czerwona jak ogień, pokrył ją pot kroplisty, oczy na wierzch wyszły, usta zapieniły się, a piękna broda ruda, potargana i pomięta, świadczyła o bohaterskim zapale.

Lwica nie broni rozpaczliwiej lwiątka, ale też i lwy nie napadają waleczniej.

Podobno Homer widział walki zażarte, ale takiej z pewnością nie widział.

Zaledwie interwencya ludzi poważnych położyła kres batalii; rozepchnięto walczących, którzy jednak nie przestali krzyczeć wielkim głosem, mogącym mury wstrząsać i nie przestali wygrażać sobie nie tylko pięściami, ale denuncyacyą, policyą, sądem, kryminałem.

Dziadzio Gancpomader mówił później, że w życiu swojem nie widział podobnej awantury i tak burzliwego posiedzenia, jak wówczas.

 



tagi: klemens junosza  pająki 

gabriel-maciejewski
26 sierpnia 2018 10:13
1     1503    10 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

DYNAQ @gabriel-maciejewski
26 sierpnia 2018 11:13

'' Jeżeli oni się uwolnią, to z czego my będziemy żyli?''-

Clou wszystkiego...

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować