-

gabriel-maciejewski : autor książek, właściciel strony

O rozwiązłości poetów

Ponieważ na okładce „Gościa niedzielnego” znalazło się zdjęcie poety Wencla z podpisem „Klasyk Wencel” postanowiłem napisać coś o rozwiązłości. Przez wiele lat uważano mnie za człowieka rozwiązłego, co nie było prawdą, albowiem od tej przypadłości uchroniła mnie wódka. A jakby tego było mało, po wódce zawsze miałem jakieś przygody z Panem Bogiem, o których dziś mogę śmiało opowiadać z podniesionym czołem, bo jemu akurat nie przeszkadzało to, że jestem nagrzany i wykorzystywał mnie czasem w tym całkiem nie błogosławionym stanie, do różnych posług. Po kolei jednak.

Nie wiem co kieruje ludźmi umieszczającymi w kanonie lektur wiersze faceta, który nie potrafi składać najprostszych rymów, faceta, którego cała zasługa polega na tym, że od wczesnej młodości budował wokół siebie atmosferę takiej jakiejś prawie świętości. Czynił to za pomocą bardzo pretensjonalnych wierszy, przeważnie białych, w których umieszczał treści publicystyczne, oraz takie, które licealna młodzież żeńska uważa za głębokie. Decyzja, by Wencel stał się poetą klasykiem jest decyzją polityczną i służy promowaniu, krótkiej ławki rzekomych talentów, jaką dysponuje dobra zmiana. Na tej ławce siedzą prócz Wencla jeszcze młody Łysiak i Tadek Polkowski. To nimi młodzież będzie musiała się katować w szkole przez najbliższe lata i to im przypadnie w udziale tak zwane budzenie uczuć w młodych sercach. Mnie to smuci niezmiernie, albowiem jak to już zostało po wielokroć udowodnione figura taka jest fałszywa. Można jednak pod nią wyasygnować niezłe pieniądze i dlatego wszyscy ciągle jej nadużywają, budząc uczucia na prawo i lewo, tak intensywnie aż wióry lecą. Mój najważniejszy zarzut wobec Wencla brzmi – to jest człowiek skrajnie nieautentyczny, a poznajemy to po tym iż on bardzo serio traktuje swoje upadki, a do tego jeszcze spowiada się z nich publicznie. Pamiętamy to, prawda? Pamiętamy tę starą historię, kiedy to poeta Wencel wyznał jak się stoczył zaczynając od oglądania stron pornograficznych. Potem przyszło do wódki, a potem do znajomości z jakimiś paniami na dyskotekach. Wencel opowiedział o tym wszem i wobec oczekując nie tylko oklasków, ale także natychmiastowego rozgrzeszenia oraz nagrody za swoją bohaterską postawę. Mnie to ubawiło setnie, bo wiem jak to jest z wódką i dziewczynami poznawanymi po jej wypiciu i historie Wencla mnie nie wzruszają. Wiem też jednak, że ludzie polityki, a także ludzie Kościoła kupią każdą taką zestandaryzowaną i kłamliwą pierdołę, bo im się wydaje, że to właśnie utwierdzi ludzi w prawdzie i wierze. Żadna zaś autentyczna opowieść, która sama z siebie niesie jakiś przekaz nie znajdzie u nich zrozumienia. Oto przykład. Oto historia, w której będzie, pornografia, wódka, dziewczyny, ksiądz i interwencja boska, a wszystko razem dokładnie wymieszane.

W akademiku mieszczącym się przy ulicy Kickiego 12, były piętra o różnych kolorach – czarne, zielone, żółte i czerwone. Na czwartym chyba roku zakwaterowano nas na zielonym piętrze, w pokoju, który nie miał ani charakteru, ani ładnego widoku z okna, ani w ogóle nic. Było nas czterech – ja, Julek, Rysiek i Piotrek. Siedzieliśmy smętnie popatrując w okna kamienic za oknem, kiedy nagle drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich nasz arabski kolega, o oryginalnym bardzo imieniu, którego nie zdradzę, bo łatwo byłoby go namierzyć. Stanął i powiedział – ratujcie chłopaki, zakwaterowali mnie na żółtym, w narożnym pokoju, wieje z dwóch stron, jest zimno i wilgotno, a ja mam alergię. Może się zamienimy, co? Nie mieliśmy alergii, wiatr nam nie przeszkadzał, a kolegę tego lubiliśmy bardzo, gdyż miał on taką fantazję, że można by było nią obdzielić połowę męskiej populacji całego akademika. Był to mężczyzna potężny, ciemny i przystojny, ale kompletnie zwariowany. Pod prysznic biegał prawie goły, jedynie z małym, białym ręcznikiem zawiązanym wokół bioder. A wszystko to w celu zwrócenia uwagi dziewcząt. A jak spodobała mu się jakaś koleżanka, to potrafił wyczekać moment, aż wlazła pod prysznic i wyjąć drzwi z zawiasów, żeby zawrzeć z nią bliższą znajomość. Słowem – dusza człowiek….Zamieniliśmy się na pokoje i w tym nowym miejscu podobało nam się o wiele bardziej. Było wręcz fantastycznie, widok za oknem był tak samo okropny, ale za to była tam wysoka, wąska szafa. Tę od razu położyliśmy na podłodze i zrobiliśmy z niej długi stół, przy którym mogły odbywać się libacje alkoholowe z udziałem naszych, licznych koleżanek. Nasz kolega zabrał już wszystkie swoje rzeczy, tak się nam wydawało przynajmniej i wyniósł się piętro niżej. Zaczęliśmy się jakoś zagospodarowywać i organizować imprezę inauguracyjną. I nagle ktoś spod łóżka wyciągnął wielki, foliowy worek. Wyglądał ten worek tak, jakby wcześniej, w odległej przeszłości, wypełniony był superfosfatem granulowanym, ale w tamtym momencie było w nim coś innego. Nie zgadniecie co. Mnóstwo pism z gołymi babami. Poupychane to było jedno na drugim bez ładu i składu. Obejrzeliśmy kilka, ale przecież nie cały worek i zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym zrobić. - Idź – mówię do Julka – i wywal to na śmietnik, nie będziemy z tym przecież mieszkać. No i tak się stało. Po jakimś jednak czasie, nasz ekstrawagancki i wielce sympatyczny kolega zapukał do drzwi naszego pokoju. Wskoczył, jak to on, na sam środek i zawołał z lękiem w głosie – chłopaki, tu był taki worek z różnymi kolorowymi magazynami, gdzie on jest?

- Z czym – zapytałem – bo nie zrozumiałem początkowo o co mu chodzi. - No z magazynami kolorowymi, mówię przecież….

Nie zgadniecie co zrobiłem. Wyparłem się wszystkiego w żywe oczy. Powiedziałem, że nic takiego nie znaleźliśmy i w ogóle nie wiem o co chodzi. On poskrobał się w głowę i stwierdził, że to pewnie, któryś z jego współlokatorów zabrał ten skarb i gdzieś wyniósł. Jakoś tak się wszystko ułożyło, że więcej do tego nie wracaliśmy.
Życie płynęło nam leniwie, od piątku do piątku. W piątek bowiem zaczynało się toczyć życie towarzyskie, które inaugurował nasz kolega Michał, wtaczając się późnym wieczorem do naszego pokoju. Michał był z miasta i zanim do nas dotarł miał już za sobą kilka głębszych. Nasz pokój był dla niego fazą kontynuacji. Któryś z nas, najczęściej Juliusz, szedł wtedy po wódkę, do sklepu na ulicę Kobielską, co było zawsze odnotowywane przez mieszkające nad nami, na czerwonym piętrze dziewczęta. One widząc, jak Julek kroczy swoim zdecydowanym, marynarskim krokiem w kierunku monopolowego, zlatywały się do naszego pokoju, jak gołębie na rynek w Kazimierzu Dolnym. Od razu pragnę zaznaczyć, że dziewczęta, które przychodziły do nas pić, były tylko naszymi koleżankami. O żadnej rozwiązłości nie mogło być mowy. Było po prostu wesoło i przyjemnie. Imprezy przeciągały się na sobotę, a czasem także na niedzielę. Zwykle przy stole zostawaliśmy wtedy we dwóch – ja i Rysiek. On był i jest nadal typem solidnego gospodarza, który swoim bystrym okiem ogarnia wszystko i zawsze wie kiedy powiedzieć – Gabryś, wódka się kończy...Ja zaś tak, jak i dziś, żyłem treścią własnego żołądka, którą przetwarzałem w głowie paląc niezliczone ilości papierosów i wyrzucając z siebie co czas jakieś niezwykłe zupełnie komunikaty, które się wielu osobom podobały. Przyznać muszę, że wielu się też nie podobały i przez to miałem różne nieprzyjemności, a kilka koleżanek uważało wręcz, że mam nie po kolei w głowie. Nie martwiłem się tym jednak wcale. Życie towarzyskie, które toczyło się przy przewróconej szafie uważałem za jakość samą w sobie i nie miałem zamiaru marnować tej atmosfery dla jakichś mocno problematycznych zdobyczy. A mimo to za moimi plecami i za plecami kolegów rodziły się różne plotki. Niesłuszne, ale wynikające z tego, że u nas było po prostu fajnie. My zaś, wszyscy jak jeden mieliśmy tak zwaną łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi, co przez osoby w typie poety Wencla oraz przez różnych frustratów rozpoznawane jest zawsze jednoznacznie i niesłusznie. O tych niesprawiedliwych ocenach dowiedziałem się ze zdziwieniem później, i nawet trochę żałowałem, że nie wykorzystałem różnych okazji, ale szybko mi przeszło.

Pewnego piątkowego wieczoru, piliśmy i śpiewaliśmy jak zwykle. Było już naprawdę wesoło, a ja postanowiłem ochłonąć i wyszedłem na chwilę na korytarz. Patrzę, a tuż przy klatce schodowej stoi jakiś ksiądz i rozgląda się bezradnie. Ponieważ normalnie byłem chłopcem śmiałym, a w stanie rozbawienia, nawet za bardzo śmiałym, podszedłem do księdza i zapytałem co on robi w piątek wieczór w tej Sodomie? Ksiądz rozejrzał się bezradnie i rzekł – zbliżają się rekolekcje, przyszedłem zaprosić na nie studentów i rozdać im obrazki. W ręku miał cały, gruby plik obrazków z wizerunkiem błogosławionego Honorata Koźmińskiego, patrona Podlasia. Popatrzyłem na niego i na te obrazki i mówię – ksiądz mi je da i poczeka tu spokojnie. Nie mogłem go przecież wpuścić do pokoju, gdzie wszyscy darli się jak obdzierani ze skóry, Rysiek polewał kolejna kolejkę, a Juliusz tańczył z koleżankami. Wróciłem i przekrzykując towarzystwo mówię do Ryśka – popatrz, mam takie obrazki, trzeba je roznieść, bo rekolekcje idą, a ta banda bezbożników nie chce ich brać. Co zrobimy? Dodam jeszcze tylko, że w owym czasie ani ja, ani Rysiek nie chadzaliśmy do kościoła. Juliusz zaś chadzał okazyjnie. Rysiek popatrzył na obrazki i rzekł – no to je rozniesiemy! Zanim jednak do tego przystąpiliśmy, wpadliśmy na pomysł, że dobrze będzie zaangażować do tej akcji naszego arabskiego kolegę, tego od kolorowych magazynów. Poszliśmy do niego, a on – całkowity ignorant jeśli idzie o misję i doktrynę Kościoła Katolickiego - zgodził się od razu. Ruszyliśmy więc po pokojach, pukaliśmy grzecznie i wręczaliśmy wszystkim po obrazku, dodając do tego jakąś ciekawą, choć niekoniecznie związaną z rekolekcjami historię. I wyobraźcie sobie, że nie było takiego, co by nie wziął obrazka. Nawet świadkowie jehowy brali. Ksiądz czekał na nas grzecznie na żółtym piętrze, potem nam wylewnie podziękował i udał się na plebanię.

Wiele lat potem, kiedy już nie mieszkaliśmy w akademiku, ale zostały tam nasze koleżanki, usłyszałem od nich taką oto historię. Ten sam ksiądz pojawił się na żółtym piętrze, w tym samym celu. Nie było jednak nikogo, kto pomógłby mu roznosić obrazki. Nie było też nikogo, kto organizowałby takie imprezy jak my. Wszyscy byli grzeczni i dobrze ułożeni. Ksiądz, w przytomności moich koleżanek, rzekł – widzicie, wszystko schodzi na psy, kiedyś, to były czasy, no, ale wtedy mieszkał tu Gabryś. Rozczuliłem się słysząc tę opowieść, a owego księdza nie widziałem przez wiele lat. Rozpoznaliśmy się jednak w początku nowego stulecia i nawet trochę współpracowaliśmy. Wszyscy go znacie, to jest ksiądz Henryk Zieliński, redaktor naczelny tygodnika „Idziemy” wydawanego przez diecezję warszawsko-praską.

Dziś ksiądz Henryk, kiedy widzimy się na targach, udaje, że z trudem mnie sobie skądś przypomina, a ja muszę wręcz biec za nim, żeby mu powiedzieć – szczęść Boże. Mam jednak takie pytanie, które chciałbym zadać jemu i innym kapłanom. Zastanówcie się, czy poeta klasyk – Wojciech Wencel porzuciłby swoje ultraciekawe znajomości z dziewczętami i suto zastawiony stół, po to, by dla czystej fantazji tylko roznosić obrazki leniwym studentom? O nic więcej nie proszę. O tym, że w tygodniku „Idziemy” ukaże się obszerny wywiad z Wenclem, jestem całkowicie przekonany. I on tam będzie opowiadał o swojej trudnej drodze na szczyt. Ja zaś pomodlę się, żeby Wencel z tego szczytu nie zleciał, bo mokra plama z niego nie zostanie.

 

Teraz ogłoszenia.

 

Oto musimy stanąć w prawdzie i ponieść odpowiedzialność za nieprzemyślane decyzje jakie stały się moim udziałem w tym i pod koniec zeszłego roku. Po sześciu latach prowadzenia wydawnictwa wiem już mniej więcej w jakich cyklach koniunkturalnych się poruszamy. Oczywiście nie potrafię tego opisać, ale biorę rzecz na wyczucie. I to wyczucie mówi mi, że jeśli nie zaczniemy już teraz opróżniać magazynu z książek, które na pewno nie będą się dynamicznie sprzedawać, położymy się na pewno. Nic nas nie uratuje. Zanim przejdę do rzeczy, chciałem coś jeszcze zaznaczyć. To mianowicie, że od dziś nie słucham nikogo. Nie biorę pod uwagę żadnych opinii, rad, cudownych przepisów na biznes i zwiększenie sprzedaży, nie robię też nic, co nie jest bezpośrednio związane z moją pracą. Słucham tylko siebie. Howgh. Weźcie to pod uwagę. Teraz clou. Nie sprzedamy nakładu wspomnień księdza Wacława Blizińskiego. To jest dla mnie już dziś jasne. Zajmują one poważną powierzchnię w magazynie i ona musi się zwolnić. Nie sprzedamy tego, bez względu na deklaracje jakie padają na temat tej książki oraz jej autora. Nie sprzedamy jej nawet wtedy jeśli obniżę cenę bardzo drastycznie, bo doświadczenia z obniżaniem cen książek mamy już za sobą i one nas o mały włos nie doprowadziły do katastrofy. Pomysł jest więc taki – wszystko co uzyskamy ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego, pod odliczeniu podatków rzecz jasna, zostanie przekazane na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie proboszczem jest dziś nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek. To nie jest ekstrawagancja tak wielka jak „dżdżownica jest to:”, ale uważam, że trzyma jakiś standard. Nie mogę inaczej. Tak więc jeśli ktoś chce pomóc w remoncie kościoła i plebanii w Liskowie, niech kupi jeden egzemplarz książki księdza Blizińskiego i komuś go podaruje.

Zapraszam na stronę www.basnjakniedzwiedz.pl Michał wrócił już z urlopu, więc FOTO MAG jest już czynny. Zapraszam także do Tarabuka, do księgarni Przy Agorze w Warszawie. Do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu Gufuś w Bielsku Białej, do sklepu Hydro Gaz w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim. Nasze książki są także dostępne w Prudniku w księgarni „Na zapleczu” przy ulicy Piastowskiej 33/2

 



tagi: kościół  bóg  wiara  wencel  poezja  klasyka 

gabriel-maciejewski
9 września 2017 09:01
7     1403    7 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

rac @gabriel-maciejewski
9 września 2017 11:57

Pięknie. Twoje krótkie "opowieści z życia" zawsze są klasą samą dla siebie, a nawet jeśli pamięć płata figle i może nieco je podbkolorowuje, nie ma w nich jednej fałszywej nuty. Zazdroszczę tej umiejętności zamykania niby zwykłej historii w przypowieść. I uniwersalną, i bardzo konkretnie aktualną. Dzięki. 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @gabriel-maciejewski
9 września 2017 16:17

Super tekst. Piękne dzięki. Uśmiałem się ze śmiechu.

Nie powiem, nie powiem, zdziwiłem się i ja, gdy zobaczyłem klasyka na okładce.

Ale plama jednak zostanie po wieszczu naszym katolickim. Niestety. I to chyba nie mokra, tylko tłusta i lepka. Plama na honorze. Czyim, nie powiem, nie powiem.

To już chyba wieszcz nasz ezoteryczny Adam lepszy, bo przynajmniej po tej półlitrze, czy ile tam mógł wypić, dziesięciozgłoskowcem jechał jak po lodzie.

... Pardąs, trzynastozgłoskowcem jak mnie poprawił na Baśni Shork.

Ps. Mam niejasne przeczucie, że koleżanki chciały zaprosić księdza na kanapkę i kubeczek ciepłej herbaty do pokoju, bynajmniej nie w celach zdrożnych tylko z dobrego niewieściego serca, być może nawet i któryś z kolegów chciał, też z dobrego serca, ale ty, Autorze dyplomatyczny, przytomnie przywołałeś ich do przytomności.

Kolega wyznania arabskiego otrzymał natomiast do ręki niebezpieczne narzędzie. Dobrze, że rozdał wszystkie obrazki, zanim się zorientował.

zaloguj się by móc komentować

Kuldahrus @gabriel-maciejewski
9 września 2017 17:44

"Dziś ksiądz Henryk, kiedy widzimy się na targach, udaje, że z trudem mnie sobie skądś przypomina, a ja muszę wręcz biec za nim, żeby mu powiedzieć – szczęść Boże."

Dla mnie to są rzeczy nieprawodopodobne. Po prostu nie moge tego zrozumieć. Nie tylko tego, że ksiądz Zieliński udaje, że cię nie pamięta(po co to robi?!), ale też tego, że w katolickich mediach brylują Wencel i Terlikowski, a jest całkowita zmowa milczenia wobec Ciebie i innych naprawde dobrych autorów. Ja wiem, że już to wiele razy pisałem w komentarzach i o tym mówiłem, ale to jest rzeczywiście jakieś, totalne zaciemnienie umysłów i niewidzialny mur. Bo chyba nie można wszystkiego wytłumaczyć wrzechobecnością Systemu.

zaloguj się by móc komentować

jolanta-gancarz @Kuldahrus 9 września 2017 17:44
9 września 2017 18:55

Państwo Terlikowscy na wszelki wypadek zabezpieczają się na starość, redagując coś takiego:

http://malydziennik.pl/

http://malydziennik.pl/o-nas

Tytuł ukradli od św. Maksymiliana, żeby taką ohydą ludzkie umysły zatruwać. Obrońcy wiary się znaleźli!

zaloguj się by móc komentować

Kuldahrus @jolanta-gancarz 9 września 2017 18:55
9 września 2017 19:01

To jest już, lekko mówiąc, brak przyzwoitości.

zaloguj się by móc komentować

OdysSynLaertesa @Kuldahrus 9 września 2017 17:44
9 września 2017 19:38

To jest po prostu reakcja obronna na "zwykły" wstyd... przed sobą. Taka ucieczka do przodu prosto w mokrą plamę. Nie wierzę że ci ludzie są po prostu za głupi (choć lepiej dla nich gdyby byli po prostu głupi, wtedy modlitwa może rzeczywiście  pomóc zanim będzie za późno) 

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @gabriel-maciejewski
9 września 2017 22:20

Ciekawy ten casus Sophie Coppola, bo jej tata Francis nagrał onegdaj łopatologiczną propagandę mafii, film Cotton Club z Richardem Geerem. Tylko muzyka jest tam niezła. Zresztą ukazał tam w jak najlepszym świetle jakiegoś bosa mafijnego z lat 20-tych, swojego przodka o tym samym nazwisku. Zosia z kolei debiutowała w Ojcu Chrzestnym.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować