O problemie lojalności
Zacznę od ogłoszeń. Odebrałem wczoraj kilka telefonów z pytaniami, czy Toyah ponosi jakieś koszta utrzymania naszego wydawnictwa. Pytania te dotyczyły zbiórki, którą ogłosił on na swoim blogu oraz na portalu SN. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie ponosi, a zbiórka jest jego indywidualnym przedsięwzięciem. Ponieważ jednak pojawiły się te pytania wydaję niniejszym takie oto zarządzenie: nie można ogłaszać żadnych zbiórek finansowych na portalu SN. Ja także nie będę tego robił. Szkoła nawigatorów ma być wolna od takich przedsięwzięć, a to z tego względu, że za chwilę może okazać się iż pół salonu24 zaloguje się tutaj i będzie kwestować. Z Sowińcem na czele. Jeśli ktoś ma jakieś plany związane z kwestowaniem, może je realizować na swoim blogu, poza platformą Szkoła Nawigatorów. Zarządzenie to obowiązuje od dziś.
Opowiem dziś o przygodach, jakie zdarzyły mi się dawnymi laty. Opowiem przekornie i specjalnie wprowadzę Was w pułapkę. Miałem kiedyś kolegę, fantastycznego zupełnie faceta, który był tak zwanym zapalonym turystą. Mnie turystyka, szczególnie górska interesowała średnio, a okoliczności jej uprawiania w latach osiemdziesiątych były, jak wiecie, dość ekstremalne i mało zachęcające. Mimo to wiele osób łaziło w deszczu po górach. Mnie się trochę nie chciało, ale ponieważ mój kolega był tak magnetyczną osobowością, że potrafił wszystkich przekonać do tej formy wypoczynku, postanowiłem wybrać się z nim kiedyś w góry. Plan był taki, że przejdziemy piechotą Beskid Niski i potem pójdziemy w Bieszczady. Tam miała rozpocząć się prawdziwa przygoda. Każdy kto choć trochę interesuje się tak zwanym krajoznawstwem wie, co to jest Beskid Niski. To są góry, które mają na szczytach bagna. Góry są niewielkie, ale mało uczęszczane i jak się wejdzie na sam czubek, to można się jeszcze zapaść do pół uda w błocie. To jest teren w sam raz nadający się dla treningu różnych specjalnych służb i komandosów. Tak się przynajmniej wydaje mnie - laikowi. Z kolegą, o którym piszę, a miał on ksywę Jankes, problem był taki, że ciężko chorował. Miał potworne kłopoty z żołądkiem, a przez to jego magnetyzm i charyzma jeszcze wzrastały. Nie dość, że łaził po górach, to jeszcze musiał pilnować diety i często cierpiał nieludzko. Nigdy się oczywiście nie skarżył i nigdy nie narzekał. Ja przynajmniej nie pamiętam ani jednego takiego momentu. Były lata osiemdziesiąte i w sklepach nie było dosłownie nic. No, może trochę przesadzam, był dżem i chleb, ale dostępny tylko w określonych godzinach. Nasza wędrówka rozpoczęła się o ile dobrze pamiętam w Bieczu. Nie było to wówczas to samo miasto co dziś, a i o nocleg nie było łatwo. Tak zwane młodzieżowe schroniska turystyczne były fikcją i nikt nie miał zamiaru podejmować tam takich jak my zabłąkanych marzycieli, co im się zdawało, że można sobie ot, tak spokojnie i komfortowo chodzić po górach. Spaliśmy gdzie popadnie i jedliśmy co popadnie. Ja, nie ukrywam, nie jestem przyzwyczajony do takich ekstrawagancji i ich nie lubię. Wszelkie poświęcenia przychodzą mi z najwyższym trudem i wolałbym ich nie podejmować, no, ale czasem trzeba. Żeby wszyscy dokładnie wiedzieli jakim człowiekiem był mój kolega Jankes, podam przykład. Oto rano jedliśmy śniadanie, potem maszerowaliśmy ile sił w nogach, bo Jankes bił jakieś rekordy i do tego jeszcze zbierał pieczątki w specjalnej książeczce PTTK, żeby dostać potem złotą odznakę czy coś podobnego. Ja byłem głodny już po pół godzinie, bo na śniadanie zwykle były kanapki z dżemem i herbata z dużą ilością popiołu z ogniska, ale jakoś szedłem z tym dwudziestokilowym plecakiem. Jakby mało było tej udręki zwiedzaliśmy jeszcze zabytki. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby namówić Jankesa na zwiedzanie zabytków, bo on nie miał na to początkowo ochoty. Przyroda pociągała go bardziej, mam na myśli piękne widoki i inne, podobne atrakcje. Do zabytków jednak zapalił się mocno, bo był to szczery entuzjasta, a do tego zawsze trzeźwy, ze względu na ten swój brzuch. No i zdarzyło się kiedyś, że stanęliśmy przed jakimś zabytkiem, a był to o ile pamiętam wiejski kościółek. Nie wytrzymałem i powiedziałem – Jankes, może byśmy coś zjedli? On na to odwrócił się do mnie, popatrzył lekko w górę, tak żeby złapać ze mną kontakt wzrokowy, bo był dużo ode mnie niższy i rzekł spokojnie – przecież pięć godzin temu jadłeś? Taki właśnie był Jankes i taki pozostał do dziś.
Jakoś doszliśmy do pustelni św. Jana z Dukli, wtedy jeszcze błogosławionego. I tam zdarzyło się coś dziwnego. Wyszliśmy z lasu, a wyglądaliśmy obaj jak nieboskie stworzenia, bo parę razy wpadliśmy w głębokie błoto, włosy, których było dużo więcej niż teraz, mieliśmy zmierzwione i byliśmy zgrzani jak pociągowe konie. Ja widząc stojącą przed pustelnią pompę, od razu do niej pobiegłem, poruszyłem kilka razy dźwignią i kiedy woda zaczęła płynąć włożyłem pod ten zimny strumień cały łeb. Ochłonąłem trochę, poniosłem się i przeciągnąłem po włosach placami obydwu rąk. Zapomniałem dodać, że wokół pustelni rozłożyła się jakaś oazowa grupa, było dużo dzieci, księży, zakonnic i opiekunek tych dzieci, czyli dziewcząt mniej więcej w naszym wieku. Kiedy podniosłem głowę znad tej pompy, zauważyłem chłopca, takiego bezczelnego szczeniaka, który patrzył na mnie i widząc jak wyglądam, parsknął szczerym i niewymuszonym śmiechem. Jankes, jak to on, zachował się o wiele stosowniej i poważniej. Usiadł, otarł pot z czoła, a z pompy skorzystał w ten sposób, że nalał sobie wody do manierki i zaczął pić. Grupa oazowa interesowała go średnio, albowiem był Jankes typowym, młodym bezbożnikiem. I wtedy stało się coś niesamowitego. Nie wiadomo skąd, prawie jak w filmie „Rękopis znaleziony w Saragossie”, pojawiła się przed nami dziewczyna. Tak po prostu, stanęła i patrząc wyraźnie na mnie, zapytała czy poczęstujemy się kanapkami. Piszę - prawie jak w filmie „Rękopis znaleziony w Saragossie” - bo tam dziewczyna jest wysłanniczką piekła, a ta, która stanęła przed nami z pewnością nią nie była. Oczywiście przyjęliśmy zaproszenie. Najpierw dostaliśmy kilka kanapek z pasztetem. To była miła odmiana po dżemie i herbacie z popiołem. Herbatę też dostaliśmy i chyba jeszcze kawę Inkę. Potem dziewczyna zrobiła nam jeszcze więcej kanapek i w połowie tej porcji Jankes wymiękł i wyszedł na dwór. Aha, kanapki spożywaliśmy pod takimi zadaszeniami, które tam chyba jeszcze stoją, albo wręcz w jakiejś szopie przerobionej na dom zajezdny dla pielgrzymów. No, ale nie jest to istotne. W połowie talerza, jak już napisałem, Jankes który nie mógł za dużo jeść, podziękował i wyszedł. Myślał może, że ja wyjdę za nim, ale nie ruszyłem się z miejsca. Dziewczyna zapytała czy zjem jeszcze. Oczywiście, że tak, jakże mógłbym nie zjeść. Przyniosła kolejny talerz z kanapkami, była to już prawdziwa piramida kanapek z pasztetem i pomidorami, nikt nigdy w życiu nie przygotował dla mnie tylu kanapek. Nawet nie pamiętam czy była ładna, nie pamiętam czy się uśmiechała czy nie, ale cały czas była gotowa donosić mi te kanapki, byle bym tylko chciał jeść. Jankes stał na dworze i patrzył na to ze zgrozą, a ja jadłem i jadłem i jadłem. Potem piłem herbatę i chyba jeszcze jakiś sok. Kiedy już byłem najedzony zacząłem myśleć. Zawsze tak jest, żeby myśleć, muszę być najedzony. Pokusa była naprawdę poważna. Ona wcale nie zamierzała przestać i w ogóle nie odchodziła od stołu przy którym siedziałem. Nie zamieniliśmy jeszcze żadnego sensownego słowa, a ja już miałem w głowie dylemat. Jankes stał na dworze i patrzył. Przed nami była przecież przygoda, mieliśmy przejść całe Bieszczady i podziwiać widoki oraz zabytki. Ja zaś chciałem to wszystko poświęcić dla oazowiczki i jej kanapek. Zgadnijcie co wybrałem?
Dramat mojego życia polega na tym, że wybieram opcje dolegliwe i niosące ze sobą same kłopoty. I to jest momentami nawet śmieszne. Poszedłem oczywiście z Jankesem, bo staram się zawsze być lojalny. Nawet się nie obejrzałem. Doszliśmy do przejścia granicznego w Barwinku, gdzie poznaliśmy sympatycznego żołnierza WOP, który poczęstował nas piwem. Od tego piwa Jankes dostał takiej sraczki, że bałem się czy to w ogóle przetrzyma. Całe szczęście z tego Barwinka odchodziły autobusy pospieszne do Rzeszowa. Wsiedliśmy w taki autobus i pojechaliśmy wprost pod dworzec kolejowy w tym mieście. Tam zapakowaliśmy się w pociąg pospieszny do Warszawy, bo Jankes był z Warszawy i tak się zakończyła nasza przygoda. Gdzie tu pułapka spytacie? Na początku całej historii, którego Wam jeszcze nie opowiedziałem.
Na wyprawę w góry umawiałem się z nim dużo wcześniej. Wszystko zaplanowaliśmy i wszystko ustaliliśmy. Nie było niebezpieczeństwa, że coś się obsunie, ja miałem już w tym czasie całkowitą władzę nad swoją matką, jedyną osobą zdolną mi czegokolwiek zabronić. Jankes zaś znany był z tego, że uprawiał kult wolności niczym nie skrępowanej i narzucał swoją wolę wszystkim. Kłopot był jedynie taki, że ja nie miałem dobrych butów na wyprawę w góry. Jechałem w trampkach, w dodatku białych. - A co tam – pomyślałem – jadę. I pojechałem do mojego kolegi, do Warszawy, skąd mieliśmy wyruszyć pociągiem wprost na południe. Kiedy wszedłem do jego mieszkania od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Jankes, popatrzył na mnie, pokręcił głową i rzekł – a może pojedziemy nad morze? To była zniewaga. Nad morze?! Mieliśmy jechać w góry, mieliśmy wędrować, podziwiać dziką przyrodę i samotne wiejskie kościółki. Co niby dwóch takich indywidualistów miałoby robić nad morzem? W połowie tych przemyśleń już wiedziałem o co chodzi. Jankes miał wtedy dziewczynę w Gdyni. Była to osoba dość stanowcza o sprecyzowanych poglądach na małżeństwo, w dodatku zamożna z domu. I ona zażądała wprost, żeby Jankes do niej przyjechał, właśnie wtedy, kiedy zaplanowaliśmy naszą wyprawę w Beskid Niski. Nie chciałem się zgodzić, a powiem Wam, że choć tego nie widać, bo zwykle ustępuję w sporach, są momenty kiedy dostaję prawdziwego amoku i nic do mnie nie dociera. I wtedy tak było. Matka, ojciec, wszyscy mnie przekonywali, żebym jechał nad morze. Dlaczego tak? Bo wiedzieli, że Jankes jest jeszcze bardziej lojalny niż ja i jak coś powiedział raz, to tak będzie. Nie pojedzie do tej swojej panny, jeśli się uprę i tyle. Trwało to i trwało, a ja stałem i patrzyłem na swoje białe trampki wypowiadając cały czas tylko jedną frazę – jedziemy w góry, jedziemy w góry….W końcu ustąpiłem. Pojechaliśmy do Gdyni. Tam kolega mój zakwaterował się w pustym domu swojej narzeczonej, a mnie wygonił do namiotu stojącego na podwórku, gdzie spałem razem z bratem tej koleżanki, upiornym zupełnie dzieciakiem, któremu musiałem opowiadać bajki. Wiało jak jasna cholera i nie dało się tam zmrużyć oka, postanowiłem się jednak przemęczyć i dać koledze trochę frajdy. Pewnego dnia poszliśmy na miasto. Był środek lata, Gdynia, port, mewy, plaża w pobliżu, zatrzymaliśmy się przed witryną jakiegoś sklepu. Okazało się, że był to sklep obuwniczy, w którym nie było prawie towaru. Który to mógł być rok? Osiemdziesiąty szósty albo siódmy….może ósmy, tak sądzę...Napisałem – prawie nie było towaru, bo na wystawie stały piękne, brązowe buty, w sam raz do łażenia po górach. Były drogie jak jasna cholera, ale nie wahałem się ani sekundy. Kiedy tylko je zakupiłem Jankes zmarkotniał. Wiedział, że teraz już nie ustąpię i na pewno w góry pojedziemy. I rzeczywiście, pociągiem wprost z Gdyni pojechaliśmy do Rzeszowa. Resztę historii już znacie. Powiem tylko jeszcze, że jego dziewczynie bardzo się moje buty nie podobały, ale ja nie miałem dla niej zrozumienia.
- A świnio – zawoła ktoś – to ty żarłeś te kanapki, żeby biednego Jankesa dręczyć i znęcać się nad nim. Nie on jest pastwiącym się nad ludźmi maniakiem, ale ty….! W istocie. Tak było.
Po co ja to napisałem, pora przecież wyjaśnić...Mam taką prośbę do wszystkich. Nie wystawiajcie mnie póki co, na żadne, nawet najlżejsze próby, bo może być różnie i decyzja którą podejmę zaskoczyć może wszystkich. Będzie tak, albowiem tylko jak obejmuję myślą i okiem całość problemu jakim jest blog coryllus.pl i platforma Szkoła nawigatorów. Tak samo, jak tylko ja znałem istotny sens tej, opisanej tu dziś historii. Bardzo dziękuję za uwagę.
Teraz ogłoszenia.
Oto musimy stanąć w prawdzie i ponieść odpowiedzialność za nieprzemyślane decyzje jakie stały się moim udziałem w tym i pod koniec zeszłego roku. Po sześciu latach prowadzenia wydawnictwa wiem już mniej więcej w jakich cyklach koniunkturalnych się poruszamy. Oczywiście nie potrafię tego opisać, ale biorę rzecz na wyczucie. I to wyczucie mówi mi, że jeśli nie zaczniemy już teraz opróżniać magazynu z książek, które na pewno nie będą się dynamicznie sprzedawać, położymy się na pewno. Nic nas nie uratuje. Zanim przejdę do rzeczy, chciałem coś jeszcze zaznaczyć. To mianowicie, że od dziś nie słucham nikogo. Nie biorę pod uwagę żadnych opinii, rad, cudownych przepisów na biznes i zwiększenie sprzedaży, nie robię też nic, co nie jest bezpośrednio związane z moją pracą. Słucham tylko siebie. Howgh. Weźcie to pod uwagę. Teraz clou. Nie sprzedamy nakładu wspomnień księdza Wacława Blizińskiego. To jest dla mnie już dziś jasne. Zajmują one poważną powierzchnię w magazynie i ona musi się zwolnić. Nie sprzedamy tego, bez względu na deklaracje jakie padają na temat tej książki oraz jej autora. Nie sprzedamy jej nawet wtedy jeśli obniżę cenę bardzo drastycznie, bo doświadczenia z obniżaniem cen książek mamy już za sobą i one nas o mały włos nie doprowadziły do katastrofy. Pomysł jest więc taki – wszystko co uzyskamy ze sprzedaży wspomnień księdza Wacława Blizińskiego, pod odliczeniu podatków rzecz jasna, zostanie przekazane na remont kościoła i plebanii w Liskowie, gdzie proboszczem jest dziś nasz dobry znajomy ksiądz Andrzej Klimek. To nie jest ekstrawagancja tak wielka jak „dżdżownica jest to:”, ale uważam, że trzyma jakiś standard. Nie mogę inaczej. Tak więc jeśli ktoś chce pomóc w remoncie kościoła i plebanii w Liskowie, niech kupi jeden egzemplarz książki księdza Blizińskiego i komuś go podaruje.
Zapraszam na stronę www.basnjakniedzwiedz.pl Michał wrócił już z urlopu, więc FOTO MAG jest już czynny. Zapraszam także do Tarabuka, do księgarni Przy Agorze w Warszawie. Do antykwariatu Tradovium w Krakowie, do sklepu Gufuś w Bielsku Białej, do sklepu Hydro Gaz w Słupsku i do księgarni Konkret w Grodzisku Mazowieckim. Nasze książki są także dostępne w Prudniku w księgarni „Na zapleczu” przy ulicy Piastowskiej 33/2
tagi: lojalność przyjaciele żarty przygoda
![]() |
gabriel-maciejewski |
5 września 2017 09:19 |
Komentarze:
![]() |
jolanta-gancarz @gabriel-maciejewski |
5 września 2017 10:51 |
Lojalność (i wierność) jest podstawą zdrowych relacji miedzy ludźmi. Musimy wiedzieć, komu można ufać i na kim polegać, żeby cokolwiek zdziałać.
Bardzo madry (i głeboki, w sensie ilości denn) tekst.
![]() |
krzysztof-osiejuk @gabriel-maciejewski |
5 września 2017 12:18 |
To nie jest do Ciebie, lecz do tych, co potrzebują wiedziec, po co mi forsa, a wstydzą się zapytać.
Gdzie ja napisałem, że potrzebuje pieniędzy na wydawnictwo? Najdelikatniej jak tylko potrafiłem, przyznałem, że w związku z kryzysem na rynku moje książki również marnie idą, że mam duże kłopoty finansowe tu na miejscu, poprosilem o wspieranie nie wydawnictwa, lecz MOJEGO BLOGA, wreszcie zaproponowałem, by każdy kto ma jakieś pytania zwracał się do mnie, to wyjaśnię o co chodzi. Czy moglibyście do ciężkiej cholery nie węszyć, tylko czytać ze zrozumieniem. To wystarczy.
Ciebie oczywiście przepraszam za kłopot. Apel o wsparcie oczywiście stąd usunąłem.
![]() |
Kuldahrus @gabriel-maciejewski |
5 września 2017 16:27 |
"Ponieważ jednak pojawiły się te pytania wydaję niniejszym takie oto zarządzenie: nie można ogłaszać żadnych zbiórek finansowych na portalu SN. Ja także nie będę tego robił. "
Szkoda, bo od kiedy powstał portal SN to korzystam głównie z niego, na toyah.pl od tego czasu w ogóle nie wchodze, a na coryllus.pl od czas do czasu, więc jeśli będą jakieś ogłoszenia, czy prośby w przyszłości to nawet się nie dowiem. No, ale jeśli rzeczywiście miało by to zakłócić działanie portalu, to ok.
![]() |
adam-b @gabriel-maciejewski |
5 września 2017 22:33 |
Też tak mam ...
Bez względu na okoliczności ... powiedziałem - muszę być sobą ...
Ale na to nie ma lekarstwa ;-- )
Szczęść Boże .
![]() |
OdysSynLaertesa @gabriel-maciejewski |
7 września 2017 08:44 |
Lojalność i zaufanie to dziś cholernie drogi towar... Ale i na butach nie warto oszczędzać... Gdy góra stoi.
Pozdrawiam
![]() |
OdysSynLaertesa @OdysSynLaertesa 7 września 2017 08:44 |
7 września 2017 08:50 |
PS. Jacek Kaczmarski i Bieszczady