-

gabriel-maciejewski : autor książek, właściciel strony

O narracjach upiornych

Marzeniem każdego autora jest dotarcie do serc jak największej ilości czytelników i pozostanie tam na zawsze. To się oczywiście w większości przypadków nie udaje, ale wszyscy się bardzo starają i każdy autor jest święcie przekonany, że jego metoda jest dobra, skuteczna, a do tego jeszcze stosowanie jej jest moralnie bez zarzutu. To znaczy, że autor taki nie kokietuje jedynie taniochą, ale chce coś powiedzieć naprawdę i rozkręcić jakieś emocje, bardziej autentyczne niż te, które wywołują zaciekawienie dziewczyn i to charakterystyczne strzelanie oczami. To się zaś w Polsce nie udaje nigdy. I trzeba do tego przywyknąć. Stąd też większość autorów, po kilku nieudanych próbach sprzęgnięcia prawdy z własnym warsztatem, daje sobie z tym spokój i normalnie zaczyna opisywać jakieś łzawe historie, które Marek Hłasko streścił kiedyś w zdaniu „miłość, zdrada, takie tam gó..na”. Są jednak autorzy innego rodzaju, tacy, którzy zdając sobie sprawę, że prawda istnieje i przy dużym wysiłku oraz nieprzeciętnym talencie da się ją przekazać w postaci wielowątkowej historii, celowo pracują nad tym, by istnienie prawdy ukryć. Posługują się oni rozmaitymi konwencjami, kierującymi uwagę czytelnika na sprawy nieistotne, takie jak reklama produktów lokowanych w książkach lub po prostu go deprawując, poprzez lansowanie tak zwanych postaw. Może, żeby nie teoretyzować podam przykład tego czym jest prawda w powieści. Otóż do pewnego momentu znajduje się ona na kartach książki napisanej przez Llosę, książki, która nosi tytuł „Wojna końca świata”. To jest lektura obowiązkowa dla wszystkich, a kto czytał ten wie. Tak już jednak jest, że 600 stronicowa powieść, napisana w szalonym, jak mniemam tempie, musi mieć słabsze momenty i Marian się tych płycizn nie ustrzegł. No, ale przez większość czasu mamy wrażenie, że obcujemy z autentycznym talentem, który nie oszukuje nas w żadnym momencie. Może raz czy dwa popada w jakaś koleinę, może autor zapala jakieś światełko przed upiorem konwencji wystruganym z szarego mydła, którego ktoś przed nim postawił, ale to są wrażenia chwilowe. No, ale Llosa jest jeden, a książkę tę napisał dawno temu, kiedy jeszcze nie zaczął współpracować z Żydami, którzy mu załatwili Nobla. Później nie napisał już nic podobnej klasy, koncentrując się na gawędach dla dorastającej młodzieży oraz na propagandzie. Czy są jeszcze podobne książki? Być może, ale ja ich nie znam. Może po prostu za mało czytam. Na pewno nie ma takich książek w języku polskim, albowiem nikomu piszącemu po polsku nie zależy na sercach czytelników. Pisarzom polskim zależy jedynie na dobrych układach z pośrednikiem, który umieszcza ich produkcję na rynku. Ponieważ jednak pośrednik jest byłym funkcjonariuszem MO, który ma hurtownię, wychodzi to tak, jak wychodzi. Nie wiem ponadto jak to się dzieje, ale pisarz polski jest zwykle przekonany, że jego emocje są jakoś skorelowane z emocjami czytelnika. Wychodzi zapewne z założenia, że każdy się przecież kiedyś zakochał i każdy przeżył jakiś dramat, każdemu ktoś umarł, a więc są to sprawy standardowe. Generalnie autorzy zmierzają ku sytuacjom typowym, bo wierzą, że to im przyniesie sukces sprzedażowy. Llosa zaś, żeby opisać autentyczne uczucie tworzy parę niezwykłą, piękną wieśniaczkę i wiecznie spoconego, grubego dziennikarza w drucianych okularach, któremu w czasie snu cieknie z ust ślina. Ona zaś może siedzieć przy nim godzinami i pilnować jego spokoju, choć ani przez moment nie rozumie o co mu chodzi i czym on się naprawdę zajmuje. A kiedy ją pytają kim jest dla niej ten facet, ona mówi, że jest kimś prawie tak bliskim jak brat. To są historie rozdzierające serce, nawet tak twarde jak moje. A są przy tym niedostępne dla autorów polskich. Na szczęście są dostępne dla polskich czytelników, którzy przecież znają Llosę i lubią jego książki. Skąd więc w autorach rodzimych taki pęd do taniochy? Z głębokiego przekonania, że czytelnik nie zasługuje na nic innego. To zaś bierze się wprost z poczucia wybraństwa i namaszczenia, które daje jednemu z drugim środowisko. Nie może być inaczej, bo to jest wbrew logice. Ludzie, którzy dali szansę Marianowi wiedzieli, że on po prostu potrafi pisać, a jego talent to sprawa gruba i interes w skali globalnej. Poza tym Llosa miał za sobą lokalny establishment i nie był przecież byle kim. Polska i jej literatura, to jest handelek drobny i cienki, a środowiska, które tu rządzą nie kombinują nigdy w skali większej niż powiatowa. To rzutuje niestety na literaturę, film i w ogóle wszystko. Ktoś powie, no dobrze, a Kościół? To jest organizacja globalna, z globalnymi kanałami dystrybucji, przez które można promować rzeczy autentyczne i prawdziwe. I być może się je promuje, ale ja akurat nie znam takich książek. I szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, by można było przez kanały dystrybucji kościelnej wypromować coś naprawdę wartościowego. Skąd ta moja pewność? Bo wiem ile chłamu się promuje tymi kanałami. Tam też są środowiska i tam także są ludzie, którzy nie wierzą w to, że trzeba trafić do serca czytelnika, a nie do portfela pośrednika. No dobrze, ale przecież Kościół nie może promować treści takich, jakie pisze Llosa, bo tam jest za dużo o fizyczności człowieka, nawet w tej „Wojnie końca świata” (swoją drogą, dlaczego nie wznawianej?) i tak się nie da. No, ale ja wczoraj przeglądałem ofertę wydawnictw diecezjalnych i znalazłem tam między innymi książkę o samochodach, a także powieść o kobietach zmysłowych i świętych, a także o mężczyznach, którzy wolą jedne albo drugie. To mnie trochę zdziwiło, bo nachalna dydaktyka nie jest cechą Pisma Świętego ani tradycji. Dlaczego więc ma być cechą powieści promowanych przez wydawnictwa diecezjalne? Tego nie wiem. Prawdopodobnie wiąże się to z kosztami promocji takiego śmiecia, które w ocenie wydawcy są mniejsze niż koszta promocji książki prawdziwej. No dobrze, ale bez zaprogramowanej odgórnie przez tak zwane pisma kobiece i czynnych na sąsiadujących z nimi obszarach autorów, nikt nie wymyśli takiej konwencji – kobieta zmysłowa i święta oraz konieczność wyboru między jedną a drugą. To są głupoty z każdego punktu widzenia. Dlaczego więc coś takiego się pojawia? Bo autorzy, także ci piszący dla wydawnictw diecezjalnych korzystają z przygotowanych przez kogoś wzorników emocji. Nie korzystał z nich Llosa, bo on dobrze wie jak jest. Wiedzą o tym także ludzie, którzy go wypromowali dawno temu. Nie wiedzą o tym promotorzy literatury w Polsce, a nawet jeśli się dowiedzą, niczego to nie zmieni. Znajdujemy się bowiem na obszarze, którego autentyczność, wartość i powaga musi być stale kwestionowana, a to jest jeszcze wariant optymistyczny, bo normalnie chodzi o dewastację, wyszydzenie i upadek, z którego już nikt się nie podniesie. Reakcją miejscowych zaś kacyków, czy to świeckich czy duchownych, jest jedynie kult cargo i naśladownictwo.

Dlaczego ja to wszystko piszę skoro obiecałem Toyahowi, że napiszę tekst o Stanisławie Barei. Bo wszystko to się z nim wiąże. Jak już ustaliliśmy nic prawdziwego, autentycznego i głębokiego nie może w Polsce powstać, bo zostanie wyszydzone, napiętnowane i określone jako prowincjonalne. Triumfy święcą jedynie naśladownictwa i to te mniej udane, bo one się lepiej kojarzą pośrednikom i podnoszą im samoocenę. Najlepiej zaś by obyczaje i nawyki, a także uczucia miejscowych opisywane były poprzez kalki pochodzące gdzieś z zewnątrz, takie w dodatku, których nikt nie zna i łatwo uwierzy, że pochodzą wprost z tego dzikiego i brudnego zadupia jakim była, jest i będzie Polska. Kreowaniem takich narracji zajmował się właśnie pan Bareja i wszyscy mu za to bili brawo i wszyscy się cieszyli, że to jest takie autentyczne prawda, swojskie, siermiężne i właściwe charakterowi rodzimego chama. Nie wiem czy wiecie skąd Bareja podbierał pomysły do Misia? Na pewno nie wiecie. No to ja Wam powiem. Miś jest pełen opisów jakie o swoim i innych Polaków życiu w Paryżu zostawiła Izabela Czajka Stachowicz. To w Paryżu znajdował się bar z przykręcanymi do stołu talerzami i widelcami na łańcuchach, to w Paryżu biedni udawali, że jedzą w drogiej restauracji, a przebiegali tylko przez nią i lecieli do tego właśnie, taniego baru. To w Paryżu biedni Polacy udawali, że znają francuski, to tam właśnie znajdowało się centrum tej beznadziei, te nędzne, puszczające się dziewczyny, ci popieprzeni faceci z niezrozumiałymi wyobrażeniami na swój temat. Pan Staszek jedynie przeniósł to w swoich filmach nad Wisłę. Po co to zrobił? To proste, żeby ukraść nam duszę. Podobne zabiegi stosowali reżyserzy Piwowski i Gruza. Czynili to w jednym celu, żeby odebrać ludziom autentyczność przeżyć, żeby nie mogli oni wyśpiewać swojej własnej piosenki, która miałaby szansę spodobać się jakiejś dziewczynie. I tak zostało do dziś. A każdy aspirujący młodzieniec musi wyuczyć się na pamięć dialogów z filmu „Rejs”, albo „Miś”. Nie może być inaczej.

 

Zapraszam na stronę www.basnjakniedzwiedz.pl mamy tam nowe książki i kalendarz z reprodukcjami obrazów Agnieszki Słodkowskiej.



tagi: książki  rynek  promocja  prawda 

gabriel-maciejewski
16 czerwca 2017 09:02
6     1316    1 zaloguj sie by polubić

Komentarze:


Caine @gabriel-maciejewski
16 czerwca 2017 12:59

Po takiej bombie niewiele jest już do dodania.

Bywaj, Bareja.

zaloguj się by móc komentować

krzysztof-osiejuk @gabriel-maciejewski
16 czerwca 2017 15:21

Jestem wstrząśnięty. Nawet ja.

zaloguj się by móc komentować

onyx @gabriel-maciejewski
16 czerwca 2017 16:36

"...żeby ukraść nam duszę, ...żeby odebrać ludziom autentyczność przeżyć, żeby nie mogli oni wyśpiewać swojej własnej piosenki, która miałaby szansę spodobać się jakiejś dziewczynie."

I weź to teraz wytłumacz komuś, kto nie ma pojęcia o tym o czym od lat piszecie. Gadamy telewizorem, choć każdy myśli że to mu w duszy gra.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @gabriel-maciejewski
16 czerwca 2017 22:54

Mnie Miś zawsze kojarzył się z poezją. Zgadnij czyją? Zgadłeś, Tadeusza Różewicza. Oczywiście Różewicz opisuje syf, w zasadzie cały czas Oświęcim, poetycko, niby na poważnie. Ma też ciekawe teksty: "Jest Bóg. Nie ma Boga". Ale Bareja to Różewicz po wyjściu Niemców z Oświęcimia i Rosjan z Legnicy. Weselej się zrobiło po prostu w tym obozie, to znaczy na tym wyspisku. Czemu ja mam takie skojarzenia? Ponieważ tak jak Skipper słucham, czasami mi się to udaje, swojego żołądka. Na Bareję miałem ten sam odruch co na Różewicza, mdłości. Oczywiście ja je potem zrepresjonowałem, bo chłopaki tak fajnie opowiadały o Misiu, a śmichu przy tym co nie miara. Zdradziłem swój żołądek. Ale on mnie nie zdradził, zawsze czułem mdłości.

zaloguj się by móc komentować

Czepiak1966 @gabriel-maciejewski
17 czerwca 2017 12:10

Napisał Pan: "Ponieważ jednak pośrednik jest byłym funkcjonariuszem MO, który ma hurtownię, wychodzi to tak, jak wychodzi."

 

Być może istnieje taki były funkcjonariusz MO, ale nie uwierzę w jego istnienie, dopóki osobiście nie poznam. Natomiast w ciemno uwierzę w byłego esbeka lub byłego WSI-owca.

Chodzi mi o to, że były milicjant jest gotowy przyjąć do hurtowni wszystko bez osobistego przeczytania, lub choćby minimalnej wiedzy o tym tworze. I teraz dygresja: proszę mi wybaczyć, ale nie pamiętam w jakiej książce to przeczytałem, o Autorze nie wspomnę, ale zapadło mi w pamięć takie zdanie ( cytuję z pamięci ): "Mój ojciec był księgarzem, ale interes szedł źle, ponieważ on te książki czytał, zamiast sprzedawać." Ale to dotyczyło księgarni w Galicji w CK Królestwie na początku XX wieku. Otóż, proszę mi uwierzyć ponieważ tę wiedzę mam wypaloną w mózgu gorącym żelazem: między byłym milicjantem a byłym esbekiem jest intelektualna przepaść, której nie da się zasypać. Zmierzam do konkluzji: czasy biednych księgarzy czytających odeszły, wygląda na to, że teraz aby zarobić, trzeba zapoznać się ze sprzedawanym towarem, a pewnie nierzadko mieć wpływ na kreowane w nim treści.

 

I na koniec: może ktoś z Was, Szanowni Państwo, kojarzą ten cytat? Myślę, że warto byłoby się ponownie przyjrzeć tej książce i Autorowi.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować