-

gabriel-maciejewski : autor książek, właściciel strony

O istotnych przyczynach gwałtownych samobójstw

Znałem bardzo wielu samobójców, choć nigdy z żadnym nie byłem zaprzyjaźniony. Byli to głównie ludzie młodzi i pełni życia, przed którymi otwierały się jakieś perspektywy. Może nie szczególnie oszałamiające, ale umówmy się, że przed chłopcami z małego miasteczka, liczącymi sobie dwadzieścia lat, nigdy nie otwiera się niebo. Co najwyżej jakieś drzwi. Oni jednak wybrali inną drogę i nie skorzystali z oferty. Oni, jak mawia mój kolega Krzysio, ten co gra na ustnej harmonijce, woleli „targnąć się na linę”. Znałem też jednego samobójcę, który wdrapał się na wieżę przeciwpożarową stojącą w środku lasu, tam oblał się przyniesionym w jakimś pojemniku, łatwopalnym płynem i próbował dokonać aktu samospalenia. Ból jednak musiał być tak okropny, że spadł z tej wieży i zmarł już na ziemi. Człowiek ten nie był wcale dziecinny, był poważny, dojrzały, a swojego czynu dokonał z powodu zawiedzionej miłości do kobiety. Myślę o nim czasem, szczególnie wtedy, kiedy słyszę, że samobójcy nie planują swoich czynów, a działają pod wpływem chwilowego impulsu. Tak twierdzą psychologowie. Mówią, że kiedy ponure myśli, złe emocje i traumy osiągną masę krytyczną, człowiek, który jest w depresji wie, że to już, że musi zrobić to teraz, bo nie ma odwołania. No i przeważnie robi, pozostawiając bliskich w żałobie. Odchodzi ciągnąc za sobą smugę ciemną lub jaśniejszą, to już zależy jak go tam w domu i okolicy zapamiętano.

O samobójcach przeważnie się nie pisze, a jeśli już to w sposób nie do wyobrażenia tandetny. Jest takie opowiadanie Marka Hłaski, gdzie lekarz rozmawia z umierającym kolegą, który właśnie strzelił do siebie z bliskiej odległości. On też przeżył miłosny zawód, ale samobójstwo, które próbował popełnić bardzo nieudolnie, przywróciło mu na chwilę przytomność. I ten facet mówi dość znamienne słowa, mówi tak – to wszystko czym nas straszą, to bluff. No, nie wiem...być może dla ludzi żyjących w tamtym czasie i mających za sobą traumę wojny, był to bluff, ale nie sądzę jednak. Opowiadanie zapamiętałem, bo przerobili je kiedyś na spektakl i pokazali w telewizji. Lekarza grał stary Lubaszenko, a pielęgniarkę, która prowadziła z nim dziwne dialogi Daria Trafankowska, dziś już nie żyjąca.

Zastanawiacie się pewnie skąd mi się nagle wzięły w głowie takie myśli. Powód nie jest wcale poważny, możecie się uspokoić. Byłem wczoraj w kinie, na filmie zatytułowanym „Twój Vincent”, filmie niepoważnym i dziecinnym, jak ci moi samobójcy ze szkoły i osiedla „Wiślana”, ale ciekawym i uruchamiającym różne myśli. Takie jak choćby te wyżej. Ponieważ jestem z różnych, także nieszczególnie poważnych przyczyn, przywiązany do postaci Vincenta van Gogha, będę o nim pisał przez kolejne dni. Na tyle, na ile starczy mi wytrwałości. Najpierw więc o filmie. To jest absolutnie fantastyczny film i ja jestem za tym, żeby takie filmy powstawały. To nic, że nie ma tam wiele prawdy o śmierci malarza, technika jaką go wykonano, zalepia wszystkie dziury w scenariuszu. Wiem oczywiście, że wielu osobom te migające barwne plamy nie będą się podobać, ale ja byłem pod wrażeniem. Oczywiście przyszła mi do głowy myśl, że technologia unieważnia artystę i jego wysiłek, a także może być wykorzystana do jeszcze głębszego zakłamania jego życiorysu, choć w przypadku Vincenta van Gogha wydaje się to już niemożliwe. I rzeczywiście nie jest możliwe, bo spod wykorzystującego bardzo ograne momenty z jego życia scenariusza ukazują się kawałki prawdy. To znaczy ja sądzę, że są to kawałki prawdy. Zapoznam Was z nimi i sami się przekonacie czy mam rację. Aha, dla tych, którzy jeszcze nie zrozumieli – to jest film animowany, namalowany przez artystów kopiujących dla potrzeb produkcji dzieła Van Gogha i twórczo rozwijających motywy w nich zawarte. Wszyło to fantastycznie i mimo niedociągnięć w scenariuszu nie można się na tym filmie nudzić.

Mam tyle myśli w głowie, że w żaden sposób nie potrafię ich uporządkować. To się w zasadzie nie zdarza. Będę więc teraz wrzucał tu te fragmenty filmu i życiorysu, które uważam za ważne, a potem będziemy to w kolejnych wpisach rozwijać. Najważniejszy i najbardziej lekceważony moment życia Vincenta van Gogh zdarzył się rok przed jego urodzeniem, wszyscy o tym wiedzą, ale z przyczyn niezrozumiałych dla mnie, wszyscy ten moment lekceważą. Jeśli zaś o nim wspominają to w kontekstach zalatujących kuchenną psychologią. Zaraz powiem jakich. Oto w roku 1852, 30 marca, w rodzinie pastorostwa Van Gogh przyszedł na świat syn, któremu nadano imię Vincent. Dziecko nie urodziło się martwe jak mówią w filmie, ale żyło jakiś czas i zmarło. Dokładnie rok później – 30 marca 1853 roku przyszło na świat kolejne dziecko pastora Van Gogha, któremu także nadano imię Vincent. Piszę się o tym i mówi, ale jak powiadam tylko w zakresach psychologicznych dostępnych widzom seriali. W kontekście odrzucenia Vincenta przez matkę i przez rodzinę w ogóle. Przez rodzinę, która nie mogła odżałować tamtego pierwszego dziecka. Nie sądzę, by to się dało tak prosto wyjaśnić. Myślę, że można prościej i jeszcze dosadniej, ale za to bardziej prawdziwie. Oto malarz Vincent, obojętnie gdzie by się nie znalazł, z kim by nie przebywał i o czym nie gadał, miał zawsze przy sobie trumienkę ze swoim małym, zmarłym braciszkiem...Wielokrotnie próbował ją gdzieś zostawić, a to na plaży, a to w knajpie, a to w polu...nigdy mu się to nie udało. I tak chodził z nią aż do tamtego feralnego dnia, kiedy to postrzelił się w brzuch, jak sam wyznał, lub został zastrzelony, jak twierdzą twórcy filmu. To nie musi być prawda, ale jak sami pewnie wiecie (a może nie), rodzina, szczególnie taka, która sama nie radzi sobie z emocjami potrafi wsadzić na grzbiet najsłabszego i najbardziej wrażliwego ze swoich członków, znacznie większą trumnę niż dziecinna…

Zostawmy nieboszczyków...pomówmy o tym co zostało po Vincencie van Gogh, a zostało sporo. Przede wszystkim osiemset obrazów, namalowanych przez osiem ledwie lat, poza tym tomy korespondencji z bratem. O ile wiem, żaden z tych listów nie został przetłumaczony na język polski, za to każdy kto zabiera się za wyjaśnianie fenomenu Van Gogha cytuje różne ich fragmenty. Przeważnie te same co wszyscy – o śmierci w postaci żniwiarza przychodzącej w jasny, słoneczny dzień, o gwiazdach, do których trzeba iść na piechotę i inne równie błahe i naznaczone emocjami. Ja jestem pewien, że w tych listach jest masa ważnych informacji dotyczących życia i śmierci Vincenta, ale my ich nigdy nie poznamy. Bo przecież nie chodzi o to, by ktoś je sobie czytał do poduszki, ale o to, by rozpocząć publiczną dyskusję nad ich treścią. Postaram się w kolejnych tekstach wyjaśniać dlaczego to jest tak ważne.

Nie mogę powiedzieć, bym był jakoś szczególnie zafascynowany postacią Vincenta van Gogh, ale pochylam się zawsze z uwagą nad jego życiem, często wracam do tych fatalnie napisanych, infantylnych biografii, które nie dają się czytać i usiłuję coś z tego wycisnąć. Vincent podobał mi się od momentu kiedy przeczytałem, że jako dziecko biegał po polach i lasach Brabancji obserwując przyrodę. Oddawałem się takim samym zajęciom, choć nie mieszkałem w Brabancji, dookoła było jednak wystarczająco dużo bagien i torfowisk, by kraina nasza, mogła w wyobraźni dziecka za Brabancję uchodzić...Vincent van Gogh, od dzieciństwa musiał walczyć o akceptację otoczenia i to mu się przeważnie nie udawało. O, jakim był naiwniakiem i jakim biednym frajerem, jak niewiele wynikało z jego chciejstwa i jak bardzo nie rozumiał co się wydarzyło w jego domu...Ta rodzina, ani nie biedna, ani nie szczególnie pokrzywdzona przez los, nie mogła dać Vincentowi tego czego oczekiwał, bo tego po prostu nie miała. Coś tam mu jednak dać próbowali, na przykład karierę. Pamiętajmy bowiem, że rodzina Van Gogh to są ludzie dobrze ustosunkowani i znani nie tylko w Brabancji, akurat pastor Theo, ojciec Vincenta radził sobie najsłabiej w życiu, ale jego bracia to byli ludzie na poziomie. Jeden z nich – Johannes – był przecież admirałem królewskiej floty. Niepowodzenia Vincenta tłumaczy się zwykle jego trudnym charakterem i niemożnością porozumienia się z innymi członkami rodziny, na przykład z tym stryjem admirałem...To nie tak. Nie ma czegoś takiego jak „niemożność porozumienia się” w rodzinie, gdzie w ogóle nie ma żadnej emocjonalnej komunikacji. Ta rodzina to organizacja, gdzie słabsi i młodsi, muszą wykonywać polecenia starszych i silniejszych. I tyle, nic więcej się nie liczy. Vincent i tak dobrze trafił, że jego ojciec był biednym pastorem, strach pomyśleć, co by się stało, gdyby urodził się w domu admirała, miał o rok wcześniej zmarłego brata i głowę wypełnioną tymi wszystkimi pomysłami, które pchnęły go potem ku malarstwu i sztuce w ogóle. Myślę, że nie dożyłby trzydziestego siódmego roku życia.

W tym filmie najważniejsze są listy. Główny bohater – Armand, ten wiecie, w kapeluszu i żółtej marynarce, wiezie zapomniany list Vincenta na północ, do Paryża. Ma go wręczyć młodszemu bratu – Teodorowi. Nie wie, że ten już nie żyje...No, nic...muszę kończyć...czekam na kogoś ważnego. Reszta będzie jutro.



tagi: samobójcy  vincent van gogh 

gabriel-maciejewski
7 listopada 2017 09:32
8     1694    8 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

mniszysko @gabriel-maciejewski
7 listopada 2017 13:04

Skoro mowa o Van Gogh’u to polecam bardzo ciekawy artykuł zamieszczony w holenderskim numerze SN (13, grudzień 2016) napisany przez Panią Annę Zamęcką: Vicent van Gogh. O usilnych próbach stania się zwykłym człowiekiem. Naprawdę warto!

zaloguj się by móc komentować

betacool @gabriel-maciejewski
7 listopada 2017 13:28

Jego kopie ulubionych mistrzów.

zaloguj się by móc komentować

Czepiak1966 @gabriel-maciejewski
7 listopada 2017 14:55

"Ból jednak musiał być tak okropny, że spadł z tej wieży i zmarł już na ziemi. Człowiek ten nie był wcale dziecinny, był poważny, dojrzały, a swojego czynu dokonał z powodu zawiedzionej miłości do kobiety. Myślę o nim czasem, szczególnie wtedy, kiedy słyszę, że samobójcy nie planują swoich czynów, a działają pod wpływem chwilowego impulsu. Tak twierdzą psychologowie. Mówią, że kiedy ponure myśli, złe emocje i traumy osiągną masę krytyczną, człowiek, który jest w depresji wie, że to już, że musi zrobić to teraz, bo nie ma odwołania. No i przeważnie robi, pozostawiając bliskich w żałobie. Odchodzi ciągnąc za sobą smugę ciemną lub jaśniejszą, to już zależy jak go tam w domu i okolicy zapamiętano."

Właśnie przed chwilą w Rzeszowie spalił się następny. Ja rozumiem argument, że to protest i to wielce widowiskowy, ale wie ktoś może, co tym ludziom chodzi po głowach, że decydują się na samospalenie zamiast na wsadzenie łba pod pociąg?

zaloguj się by móc komentować

gabriel-maciejewski @Czepiak1966 7 listopada 2017 14:55
7 listopada 2017 14:59

ja myślę, że zły przykład wybrałeś, nawet nie wiesz jak zły

zaloguj się by móc komentować

Vester @gabriel-maciejewski
7 listopada 2017 15:26

Wbrew temu, co mówią psychologowie, motywy samobójstw bywają rozmaite. Z życiorysu ś.p. Tomka Beskińskiego wynika, że to żaden impuls, tylko pewna jedyna słuszna koncepcja, o której latami jakby „marzył”. Coś jak „przeprowadzka do Paryża”, bo tylko tam robią dobre bagietki. Biedny człowiek... Działalność Rogatego jest tak misterna, że nieopisywalna. Jeno modlić się pozostaje.

zaloguj się by móc komentować


Kuldahrus @mniszysko 7 listopada 2017 13:04
7 listopada 2017 17:04

Też polecam. Jest tam fragment o tym jak Vincent chciał pomóc robotnikom realizując naukę ewnageliczną o miłości bliźniego, a ojciec i inni ze wspólnoty protestanckiej chcieli mu wyperswadować, że z tą Ewangelią to nie ma co przesadzać, bo najważniejsze jest to żeby robotnicy pracowali za jak najniższe stawki w jak najgorszych warunkach.

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @Czepiak1966 7 listopada 2017 14:55
7 listopada 2017 17:56

Może by jednak dziennikarze sprawdzili, czy ci samobójcy mieli niespłacalny kredyt we CHF, a także  w jakiej wysokości wypadały miesięczne spłaty tegoż.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować